wtorek, 7 maja 2019

"Krwawe ranczo" (2013)

"Krwawe ranczo" (2013) - jak już rok temu wspominałem, interesują mnie filmy, w których występują dinozaury i czasem nawet sięgam po produkcje z nimi, cieszące się złą sławą i będące zwykłymi badziewiami, kręconymi na potrzeby rynku VOD. Nie inaczej mają się sprawy z tym tytułem - tanim, zrealizowanym po linii najmniejszego oporu gniotem, sygnowanym nazwiskiem Lorenzo Lamasa, który pojawia się tutaj w trzecioplanowej roli w zaledwie dwóch lub trzech scenach i robi za Foxa Muldera. Scenariusz jest idiotyczny, lecz jego twórcy doskonale o tym wiedzieli, więc w żaden sposób nie brali go na poważnie, a wręcz z perwersyjną radością uwypuklali wszystkie gatunkowe klisze oraz kreślili najbardziej stereotypowe postacie. Ponadto fabułę okraszono pokaźną dawką humoru, co sprawia, że "Krwawe ranczo" mocno oscyluje w stronę czarnej, pozbawionej jakiejkolwiek logiki komedii. Przedstawiana tu historia prezentuje się w skrócie tak: w mikroskopijnym miasteczku, położonym gdzieś w Teksasie szalony doktorek przywrócił do życia kilka gatunków dinozaurów (cholera wie, w jaki sposób - tego nam nie wyjaśniono) i przetrzymuje je na własnej farmie, o jakże wdzięcznej nazwie "Raptor Ranch". Ożywione bestie karmi bydłem i truchłem znalezionym na drodze oraz ukrywa w stodole (?!), co kłóci się nieco z widokiem prehistorycznych stworzeń, hasających swobodnie po lasach od pierwszych minut. Pech chce, że w okolicy rancza nawiedzonego naukowca zaczynają się kręcić napalone nastolatki i homoseksualny, czarnoskóry alfons wraz ze spragnionymi grubego portfela panienkami - osoby te będą stanowić smakowity kąsek dla wygłodniałych jaszczurów.
Początkowo dzieło (lub raczej koszmarek) Dana Bishopa oglądało mi się całkiem nieźle - na plus zaliczam fakt, że reżyser swój wątpliwej jakości projekt traktuje z dystansem oraz przymrużeniem oka, a przy tym dość umiejętnie buduje w nim klimat i rozwija intrygę. Niektóre gagi potrafiły mnie rozbawić, zaś "teksańskie plenery" i luźna atmosfera skutecznie odprężały. Niestety okazało się, że im dalej w las, tym gorzej - gdy pojawił się wątek dinozaurów, terroryzujących miejscową ludność, to autor "Krwawego rancza" wyraźnie się pogubił, przestał panować nad tym, co zachodzi na planie, a na wierzch wyszedł brak jego doświadczenia czy obycia. To, co początkowo śmieszyło zaczyna wkurwiać i irytować, natomiast Bishop zdaje się nie wiedzieć, kiedy przekracza granice dobrego smaku. Główni bohaterowie, we wstępie zachowywali się w sposób durny i idiotyczny, ale wtedy ich życie było beztroskie i pełne przyjemności, więc nic w tym nadzwyczajnego. Kiedy jednak ścigają ich krwiożercze kreatury sprzed 65milionów lat, a ich znajomi są regularnie przez nie zjadani lub giną od szarży pazurów czy zębów, to zastanawiające, że w takich momentach protagoniści myślą jedynie o cyckach albo o seksie. Gdy zaś spotykają pozornie dawno wymarłe zwierzęta na swojej drodze, to tępo się im przyglądają i dają się pożreć lub zabić z głupkowatym wyrazem twarzy, nie wykonując żadnego ruchu w kierunku własnej obrony. Jeżeli mowa o efektach specjalnych to ich poziom określiłbym jako mizerny lub co najwyżej nierówny, bowiem wszystko zależy od ujęcia - animacja komputerowa ogólnie jest beznadziejna, a  dinozaury widoczne z oddali wyglądają jak mapa bitowa, jednak na zbliżeniach (o dziwo) ujdą, jeżeli ma się trochę tolerancji. Wykorzystano również animatronikę, lecz jej użycie ograniczono do minimum - mechaniczne, raczej niezaawansowane technicznie głowy dinozaurów, poruszające się ruchami robota ujrzymy jedynie w chwilach, w których dochodzi do bezpośredniego ataku na małolatów i najczęściej wtedy,  gdy dochodzi do integracji między łbem gada a ciałem człowieka. W innych przypadkach mamy do czynienia z przedpotopowym CGI.
Wiele sekwencji skopiowano także z legendarnego, Spielbergowskiego "Jurassic Park",  np. destrukcję auta, wewnątrz którego znajdują się ludzie. Samo zachowanie drapieżców wypada żałośnie nienaturalnie - kroczą otępiale, nie rzucają się na ofiarę, mając ją na widelcu (chociaż... lepszym określeniem byłoby "pod paszczą") i zwyczajnie są jak omiśkowane. Krwawych scen uświadczymy tu natomiast wiele - jelita oraz inne wnętrzności przed kamerą walają się dość często. Montaż "Krwawego rancza" jest totalnie skopany, wielokrotnie pozbawiony sensu, ale biorąc pod uwagę całe przedsięwzięcie wraz z jego wykonaniem, to raczej żadna niespodzianka. Film Dana Bishopa to pospolite kino klasy Z, chociaż początkowo żałowałem, że na tę produkcję nie wyłożono większego budżetu, bo zapowiadała się ciekawie, ale przez różne mankamenty dobre wrażenie szybko minęło.  Co mi się tu podobało? Zdjęcia w położonym gdzieś na zadupiu miasteczku oraz wątek chronienia i fortyfikowania się niedobitków w pojazdach lub domostwach, do jakich drzwiami i oknami (ścianami też) wdzierają się jurajskie monstra. Zawsze miałem słabość do tego typu motywów w horrorach i dlatego ubóstwiam takie dzieła jak "Noc żywych trupów", "Ptaki", "Znaki" czy "Dog Soldiers", więc wybaczcie. Czego można się dowiedzieć ze szmatławca Bishopa?
  1. Kilkutonowe dinozaury można swobodnie hodować w drewnianej stodole z zagrodami, wspomaganymi zaledwie pastuchem. 
  2. "Gorące", teksańskie laski do wyzywających, wysokich, czerwonych szpilek zakładają skarpetki.
  3. Amerykańska  młodzież kopuluje w bieliźnie - nowa forma antykoncepcji.
  4. Wielgachne, prehistoryczne potwory mają wbudowany GPS i zawsze wiedzą, gdzie można się najeść (tzn. pożreć jakiegoś cwaniaka lub roznegliżowaną pannę).

Moja ocena - 3,5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)