"Sędzia Dredd" (1995) - pierwsza kinowa adaptacja komiksu opowiadającego o mieście przyszłości, w którym twardą ręką rządzą sędziowie, osądzający podejrzanych oraz wykonujący wyrok bezpośrednio na miejscu zdarzenia. Prawdziwy postrach wśród ulicznych degeneratów sieje legendarny Sędzia Dredd. W filmie obdarzony jest on licem Sylvestra Stallone'a i pada ofiarą uknutej na najwyższych szczeblach intrygi, a także zostaje wrobiony w morderstwo - będzie musiał na własną rękę dowieźć swojej niewinności, a przy okazji osądzić spiskowców. Produkcja Danny'ego Cannona poniosła klapę finansową, a krytycy nie pozostawili na niej suchej nitki (choć docenili stronę wizualną). Mnie "Sędzia Dredd" swego czasu również bardzo rozczarował, ale z czasem, po licznych seansach coraz bardziej przekonuję się do tego uroczego gniota. Co by nie mówić, panujący tu klimat jest naprawdę interesujący, a wysoki budżet widać. Ładnie pokazano zdegenerowaną metropolię Mega City One (stylistycznie przypominała mi ona miasta z "Blade Runnera") i panujące w niej warunki. Efekty specjalne są miłe dla oka, miejscami przyjemnie archaiczne, ale zachowujące widowiskowość oraz klasę. To chyba największa zaleta "Sędziego Dredda" - wykonanie techniczne oraz wizualne ma naprawdę solidne.
Do atutów należy także wpadająca w ucho, podniosła muzyka Alana Silvestri. Motyw przewodni można nucić na długo po seansie, a na napisach końcowych usłyszymy całkiem niezłą piosenkę zespołu The Cure. Jak widać, "Sędzia Dredd" ma swoje mocne strony, więc co jest nie tak? Głównie to, że twórcy chcieli złapać kilka srok za ogon, włączając do scenariusza wszystkie pomysły, które przyszły im do głowy, a Sylvester Stallone trochę za bardzo gwiazdorzył i wymuszał liczne zmiany. Ponoć to z jego inicjatywy złagodzono wydźwięk całości i wprowadzono o wiele więcej humoru niż pierwotnie planowano, co okazało się być niezbyt dobrym rozwiązaniem, ponieważ gagi są wymuszone, nieśmieszne, a także spowalniają tempo. Występujący w roli pomagiera głównego bohatera Rob Schneider dostosowuje się do poziomu żartów, czyli zwyczajnie daje ciała. Jego błaznowanie i robienie głupich min do kamery zdecydowanie irytuje. Kreowana przez komika postać w tym tytule była potrzebna jak przysłowiowa dziura w moście - ma tylko wpadać w tarapaty oraz panikować. Obsadową pomyłką był również Armand Assante, który jako bad guy wypada zwyczajnie nijako i nie wzbudza żadnych emocji. Ostateczna konfrontacja z Dreddem przesądzona jest już od sceny, gdy pierwszy raz spotykamy Rico.
Bolączką "Sędziego Dredda" jest również ostatni akt, gdyż wtedy fabuła przestaje się kleić, dzieje się zbyt wiele rzeczy na raz i wprowadzane są na szybko poboczne wątki, które nawet nie zostają przyzwoicie zamknięte. Historia, która do tej pory stanowiła dość zwartą całość, nagle zmierza w niejasnym kierunku - widzimy próbę obalenia systemu przez renegatów, która ma sens, ale pojawia się też wątek klonów, niemający żadnego znaczenia, ponieważ kończy się tak szybko, jak się zaczął. W międzyczasie Dredd rozlicza się z przeszłością i stawia czoła swojemu niegodziwemu bratu Rico, którego niegdyś osądził - wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że pokazano to po łebkach i paradoksalnie częściej widzimy sędzię Hershey szarpiącą się z Dr Hayden (graną przez Joan Chen) aniżeli rozgrywkę między braćmi. Z kolei motyw zdrady i poróżnienia spowodowanego odmiennym poczuciem sprawiedliwości służy tylko do tego, by Stallone mógł wygłaszać patetyczne, wydumane kwestie o prawie i jego nieomylności. Trochę szkoda, że nie wykrzesano z tego czegoś więcej. Gdyby postawić na cięższy ton (choć brutalności i tak mamy całkiem sporo), ograniczyć elementy komediowe do minimum to... aaa, nie ma co gdybać 😉. "Judge Dredd" to prosta, czysto B-klasowa rozrywka, którą docenią miłośnicy zakurzonych, niekoniecznie udanych produkcji z lat 80. oraz 90. Na koniec dodam jeszcze, że w rolach drugoplanowych pojawiają się tutaj tacy wyjadacze jak Max von Sydow, Jurgen Prochnow oraz James Remar. Dzieło Danny'ego Cannona oceniam na 6/10 i traktuje jako guilty pleasure - lubię czasem powrócić do panującego tu klimatu czy popatrzeć na zaprezentowane efekty, jednocześnie mając świadomość, że tytuł ten jest niewypałem.
Wersje lektorskie, jakie znam:
TV Puls - Tomasz Knapik (tł. Artur Nowak)
TVN - Janusz Kozioł (ta sama wersja co na VHS)
Stopklatka TV- Janusz Szydłowski
Wersje lektorskie, jakie znam:
TV Puls - Tomasz Knapik (tł. Artur Nowak)
TVN - Janusz Kozioł (ta sama wersja co na VHS)
Stopklatka TV- Janusz Szydłowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)