"Czerwony skorpion" (1988) - Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger czy Chuck Norris nie raz już stawali się ostoją uciśnionych lub walczyli przeciwko rosyjskiej armii - tym razem przyszła kolej na Dolpha Lundgrena. Choć Szwed nie jest obdarzony taką charyzmą, jak jego wyżej wymienieni koledzy po fachu, to w swojej roli odnajduje się dość dobrze, a ponadto występuje w naprawdę solidnym widowisku o wyraźnym, antyradzieckim zabarwieniu. Fabuła może nie jest specjalnie wyszukana, ale o miałkości też nie ma co mówić - intryga ma sens, a zmiana frontu głównego bohatera swoje uzasadnienie. Nikolai, zdradzony przez swoich przełożonych i towarzyszy zwraca się przeciwko nim, w międzyczasie dostrzegając także ich okrucieństwo oraz kłamstwa. Rosja zostaje tu pokazana w niekorzystnym świetle, jako zło wcielone, ale "Czerwonego skorpiona" realizowano w czasach schyłku zimnej wojny, więc taka anty-prezentacja nie powinno dziwić. Dla mnie dodaje to tylko uroku tej produkcji. Film jest również przepełniony klimatem lat 80. i celowo przeszarżowany, tak więc miłośnicy takich obrazów z czasów VHS powinni być usatysfakcjonowani.
Strzelanin uświadczymy tu dość sporo i przyznam, że są pieczołowicie przygotowane. Nie brakuje w nich efektownych wybuchów, a krwawych scen, jak przebijanie igłami pokaźnych rozmiarów ciała Lundgrena czy odstrzelenie jednemu żołnierzowi ręki w łokciu też się trochę znajdzie. Widać tu wkład Toma Savini, który odpowiadał za charakteryzację, a poza tym reżyser Joseph Zito lubuje się w pokazywaniu brutalności na ekranie. Spod jego ręki wyszły takie tytuły jak "Zaginiony w akcji", "Piątek, trzynastego IV" czy "Zabójca Rosemary", a to już mówi samo za siebie. Dużym plusem "Czerwonego skorpiona" są jeszcze zdjęcia, na których ładnie uchwycono piękno Afryki (materiał nagrywano w Namibii). Niektóre ujęcia zachwycają i możemy nacieszyć nasz zmysł wzroku zjawiskowymi plenerami. W drugiej połowie tempo produkcji nieco spowalnia, mniej jest akcji, za to więcej uwagi poświęcono postaci Nikolaia, który dezerteruje z radzieckiej bazy, unika śmierci z rąk "swoich", a następnie trafia pod opiekę Buszmena. Będzie wtedy trochę dłużyzn, ale nawet miło popatrzeć, jak Rosjanin dochodzi do siebie i uczy się życia na pustyni. Atmosferę rozładowuje z kolei M.Emmet Walsh, wprowadzając swoją postacią akcenty humorystyczne. Na drugim planie mignie nam natomiast Brion James w typowej dla siebie roli wrednego, wąsatego antagonisty. W tym wszystkim brakowało mi tylko bardziej wyrazistej muzyki, ponieważ użyty tu soundtrack jest zwyczajnie nijaki. Dobrze chociaż, że w zamian mamy sporo niezłych piosenek, m.in tę, która była obecna w "Predatorze" w sekwencji helikopterowej. "Czerwonego skorpiona" oceniam na mocne 7/10, i mogę szczerze przyznać, że trafił on w mój gust (nawet mimo tego, że za Lundgrenem nie przepadam). Naprawdę cenię sobie takie kino. Widziałem to w TV PULS, ale jakiś słaby lektor czytał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)