"183 metry strachu" (2016) - to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów animal attack ostatnich lat, a więc i pozytywne zaskoczenie. Gatunek ten niestety od dawna kojarzony jest głównie z gniotami najgorszego sortu, a do poziomu "Szczęk" Spielberga już od dawna nikt nawet nie próbuje się zbliżyć. Na szczęście przychodzi 2016 rok i dostajemy "The Shallows" - ostry jak zęby rekina thriller, który choć nie będzie najlepszym przedstawicielem kina grozy, tak z całą pewnością jednym z najciekawszych tytułów w swoim nurcie. Niestety poza serią "Szczęki" nie znam żadnej godnej produkcji, opowiadającej o rekinach. Może trzecia i czwarta część cyklu zapoczątkowanego przez twórcę "Parku Jurajskiego" nie należą do wybitnych osiągnięć kinematografii, ale i tak są lepsze niż dzisiejsze jakiekolwiek "Rekiny-widmo", "Trzygłowy rekin atakuje", "Rekin cycojad" czy inne sery emitowane namiętnie przez stacje TV4, TV6 czy TV PULS.
Wróćmy do "183 metry strachu" - reżyser nakręcił obraz stonowany, nastrojowy, ze skrupulatnie podsycaną atmosferą i napięciem. Film wzbogacony został artystycznymi zdjęciami oraz barwną, kolorową scenerią - egzotyczny klimat jest w nim wystarczającą podbudową. Po "The Shallows" można już sięgnąć właśnie z powodu plastycznych, cieszących oko kadrów. Kamerę poprowadzono pomysłowo, umiejętnie, a montaż jest odpowiedni - bez szybkich cięć czy chaotycznej zmiany ujęć. Cały kunszt techniczny widać w scenach, gdy okiem obiektywu śledzimy główną bohaterkę podczas surfowania lub pływania. Przeplatają się tutaj ujęcia z perspektywy, spod lustra wody czy bezpośrednio zza Nancy. W rezultacie otrzymujemy ciekawy wizualnie efekt, dzięki któremu możemy się poczuć, jakbyśmy byli w centrum akcji i walki o życie. Chwalebny jest również fakt, że twórcy nagrali część materiału w plenerach, a nie tylko "niebieskim ekranie", co dziś należy do metod powszechnych i najczęściej praktykowanych. Samo przedstawienie rekina wypadło dość przyzwoicie, w miarę realistycznie - może poza efekciarską końcówką, która zepsuła nieco odbiór całości. Główna bohaterka wpłynęła po prostu na teren łowiecki rozdrażnionej samicy żarłacza białego, co zaowocowało licznymi atakami pobudzonego zwierzęcia. Rekin był animacją komputerową, ale reżyser postawił na minimalizm i wyszedł z założenia, że najstraszniejsze jest to, czego nie widać, więc morderczego drapieżnika długi czas nie uświadczymy w pełnej krasie na ekranie. To oczywiście rozsądne posunięcie, bo pojawienie się płetwy grzbietowej czy zarysu samej sylwetki skutecznie napędza akcję oraz pobudza wyobraźnię widza. Sceny, w jakich rekin pojawia się w pobliżu skały, (która stała się azylem Nancy) są pełne grozy i naprawdę trzymają w napięciu. Odganiają także poczucie sielanki, która ma na celu uśpić czujność oglądającego - fragmentów, gdzie myśleliśmy, że rekin być może odpuścił albo znajduje się daleko, a pojawia się znienacka w najmniej spodziewanym momencie jest kilka i robią wrażenie.
CGI wypada dość nieźle i kiedy widzimy krwiożerczą rybę nie mamy wrażenia, że jest ona wygenerowana cyfrowo... może poza właśnie finałem, stanowiącym dla mnie zagadkę. Psuje on całą koncepcję w miarę realistycznego dreszczowca. Nie wiem, kto odpowiada za przekombinowanie ostatniego aktu oraz postawienie na tanie efekciarstwo, ale należałoby się tej osobie potrącić z zarobionych $. To właśnie pod sam koniec dostaniemy rzucające się w oczy, wątpliwej jakości CGI, przesadzoną akcję, a także robienie z protagonistki Wonder Woman. No cóż - szkoda, że ostatnie minuty nie były kameralne jak reszta "The Shallows". Mimo, iż to razi, a w konsekwencji nieco zaniża ocenę całości, to jednak nie dyskwalifikuje projektu i można go uznać za udany. Pojawia się nawet trochę krwawych momentów, ale nie przesadzonych czy wyolbrzymionych, lecz pasujących do rozgrywających się wydarzeń (np. zszywanie pogryzionej przez rekina nogi). "183 metry strachu" to także spektakl jednej aktorki - Blake Lively, która cały czas znajduje się w centrum akcji. Pojawiające się inne, poboczne postacie nie mają większego znaczenia i służą za pokarm dla grasującego drapieżnika. Nawet jeśli obsada byłaby liczniejsza, to bohaterka wykreowana przez Lively tak czy siak zamiotłaby wszystkich pod dywan. Wybór tej aktorki to obsadowy strzał w dziesiątkę, ponieważ wypada ona przekonująco, można się z nią utożsamiać oraz przeżywać z graną przez nią Nancy wszystkie niebezpieczne sytuacje, żałować nieciekawego położenia i jej samej (mój kolega mawiał, że „ładnej dziewczyny zawsze szkoda" – chyba coś w tym jest). Jej uroda ładnie kontrastuje z egzotycznymi, zjawiskowymi plenerami. Determinacja oraz umiejętności Nancy są uzasadnione fabularnie i jak najbardziej logiczne. Jako studentka medycyny potrafi zszyć ranę, mając świadomość czym to grozi. Boryka się także ze śmiercią swojej mamy, a okoliczności, w jakich się znalazła dają jej możliwość przewartościowania swojego życia. Finalizując – „The Shallows” to może banalna produkcja, która nie jest wybitnym dokonaniem, ale dzięki sprawnej reżyserii i umiejętnej realizacji potrafi być satysfakcjonująca. Całość zasługuje na jakieś mocne 6/10 z powodu kiepskiego zakończenia, ale oceniam na troszku naciąganą siódemeczkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)