"Sekcja 8." (2003) - ostatni film stworzony przez Johna McTiernana, który kończy nim swoją karierę. Produkcja ta może nie jest na tym poziomie co "Predator" czy "Szklana pułapka", ale z całą pewnością stanowi godne zwieńczenie reżyserskiego dorobku tegoż filmowego rzemieślnika. "Sekcja 8." to wojenny thriller z domieszką kryminału, gdzie przebieg wydarzeń został zobrazowany na zasadzie prowadzenia śledztwa i retrospekcji, w których zeznania przesłuchiwanych osób są ze sobą zbieżne - każda z postaci ma swoją, zupełnie inną wersję historii. Twórcy przygotowali nam wiele fabularnych plot twistów, które coraz bardziej gmatwają oraz zakręcają intrygę. W niedługim czasie okazuje się, że liczba zamieszanych w nią osób rośnie, a nie każdy jest tym, za kogo to podaje. Do pewnego czasu wszystko wydaje się być proste, ale z czasem trzeba zwracać uwagę na każdy szczegół i scenę, by się nie pogubić. Scenariusz napisano w sposób przemyślany i złożony, ale muszę przyznać, że kolejne zwroty o 180 stopni mogą namącić w głowie (niektóre z nich są wykorzystywane tylko w tym celu). W efekcie, rozwiązanie zagadki jest zbyt wyśrubowane, a matactwa głównych bohaterów wydają się za doskonałe oraz naciągane, by je w pełni kupić, jednak naprawdę ciekawie się to ogląda. Twórcy, nim wyłożą wszystkie karty na stół, dają nam też możliwość samodzielnej dedukcji nad rozwiązaniem sprawy, podsuwając wiele różnych tropów, zwlekając jednocześnie z ich wyjaśnieniem.
Samo zakończenie może niektórych rozczarować, ponieważ jest zbyt hollywoodzkie, a także trochę banalne, jednakże z drugiej strony z całą pewnością zaskakujące - jakkolwiek by je nie odbierać. Ja jestem gdzieś pośrodku i mam mieszane odczucia - kiedy myślałem, że już po wszystkim, to nadeszła kolejna zmiana frontu w ostatnich minutach. Czy była ona konieczna? Ciężko powiedzieć. Realizacja techniczna jest tu staroszkolna, a "Sekcja 8." tkwi mocno zakorzeniona w drugiej połowie lat 90. - zarówno w estetyce, jak i w formie. Czuć w tym tytule coś z tamtej dekady. Nie uświadczymy też żadnego CGI czy innych bajerów, stosowanych w kinie po 2000 r. - jest za to sprawdzona pirotechnika, zdjęcia kręcone w plenerach czy charakteryzacja. Strzelaniny są natomiast krwiste, konkretne i robią wrażenie. Moim zdaniem, kręcenie tego tytułu w starym stylu było dobrym posunięciem i jedynie przesłodzony finał nieco się z tym gryzie. Poza bezpłciową Connie Nielsen, kreacje aktorskie wypadają nieźle i nawet John Travolta, którego średnio lubię odnalazł się w swojej roli. Oprawa muzyczna może do pamiętnych nie należy, ale swoje zadanie spełnia. Ogólnie mówiąc - dobre, nietuzinkowe kino, które potrafi skołować oglądającego. Po seansie niekoniecznie wszystko wydaje się tu tak sprawne jak w trakcie, ale i mimo to i tak jest przyzwoicie. Oceniam na 7/10. Film oglądałem w TV4, czytał Jarosław Łukomski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)