piątek, 7 września 2018

"Cena powrotu" (2009)

"Cena powrotu" (2009) - pierwsze spotkanie Stevena Seagala i reżysera Keoni Waxmana, którzy do tej pory współpracowali razem już kilkanaście razy. Panowie wyraźnie się rozumieją i realizując całą masę produkcji, jadących na tej samej fabule i tych samych zagraniach - w ich pierwszym wspólnym filmie scenariusz jeszcze ujdzie, natomiast o wiele gorzej jest z realizacją, a i widać tu nachalną manierę gloryfikowania Seagala do rangi niemalże nadczłowieka. Aktor ten odgrywa postać nieskazitelną, nieomylną, uosobienie uczciwości, sprawiedliwości oraz szlachetności w jednym. Przeżywa śmiertelny dla zwykłego człowieka postrzał, podejmuje same trafne decyzje, każdy go uwielbia i podziwia, a w akcji jest niezrównany, nawet po ciężkim postrzale (po którym zresztą bardzo szybko dochodzi do siebie - wystarczyło, że porzucał trochę nożami za domem i parę razy poprzeglądał się w lustrze, wracając w ten sposób do formy). Sensei  przynajmniej zrezygnował tutaj ze swojego słynnego, obszernego płaszcza i nosi marynarkę, co jest niemałą zmianą "wizerunku". Ciemne okulary jednak nadal zostały - są niczym przyspawane :).
Tempo okazuje się być tutaj bardzo szybkie (powiedziałbym, że aż za szybkie), a "Cena powrotu" wygląda na kręconą bez dubli, w ciągu kilku dni, ponieważ wszystko jest maksymalnie niedokładne i nieprofesjonalne. Seagal ciągle patrzy w podłogę, jak gdyby czytał dialogi z kartki, a swoje kwestie recytuje tym dziwnym półszeptem. Sceny akcji zrobiono amatorsko, pełno w nich strzelania na pałę, a także chaotycznie montowanych bijatyk, niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Całość posklejana jest w paskudny, odstręczający sposób, gdzie dominuje chaos czy przyspieszone sekwencje. Tytuł ten bardziej przypomina teledysk aniżeli pełnoprawne kino akcji, bo wszystko leci po macoszemu, byle do przodu. Niektóre wątki  tyle co się rozpoczynają, to zaraz kończą, jak choćby zdrady partnera Seagala, usiłującego go zabić. Motyw powrotu do sił także jest głupi i pretensjonalny - w ogóle nie widać skutków poniesionych ran przez głównego bohatera. Pokazano jedynie, że przyjmuje jakieś leki i patrzy z niezadowoleniem na swoje lustrzane odbicie.
Podsumowując - "Cena powrotu" to kolejne obskurne filmidło, firmowane nazwiskiem Seagala. Ciężko tu doszukać się jakichś plusów, natomiast wad jest od groma i już nawet nie chce mi się pastwić nad tym obrazem, wymieniając je. Zadowoli on chyba jedynie najmniej wymagających widzów, bo podejrzewam, że nawet ortodoksyjni fani mistrza będą zdegustowani tym, co zobaczą na ekranie. Chwilę po seansie niewiele zostaje w pamięci, a to już o czymś świadczy. Nasz Steven już z piętnaście lat temu postawił na jeden typ tanich actionerów i skutecznie się ich trzyma - do tego stopnia, że jego filmografia zaczyna przypominać kiepski serial. Oceniam na 3/10. Oglądałem to w TV Puls, lektorem był Piotr Borowiec. Nie wiem, czy to wina kopii jaką miała telewizja, czy dźwiękowców, ale oryginalne audio było strasznie biedne - strzałów czy pracy silnika samochodów prawie w ogóle nie było słychać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)