Pierwsze sceny w Los Angeles, z podłożoną, dość niezłą piosenką są jeszcze znośne, ale jak szybko się okaże, piosenka ta będzie w tle się przewijać co parę minut, a sceny z koncertu będą wmontowywane, gdzie tylko się da. Nawet wtedy, gdy akcja przenosi się do Transylwanii mamy wklejone w kilku miejscach sekwencje z zespołem, z wcześniejszej części filmu. Podobna sytuacja jest z pojawiającymi się ciągle przebitkami z paszczą wilkołaka - nie wiem jaki był cel, żeby co jakiś czas wrzucać tę migawkę, ale chyba pełniło to rolę przerywnika. Przykładowo: jest scena dialogowa, ale na chwilę w kadrze pojawia się ów pysk, po czym ponownie wracamy do sceny rozmowy. W międzyczasie, dla urozmaicenia dostajemy jakiś fragment grającego zespołu ;). Montażysta chyba przesadził z ilością whiskey, kiedy zabierał się do swojej pracy. A może upił się celowo, kiedy zobaczył nad jakim materiałem przyjdzie mu pracować. Scenarzysta też chyba doświadczył działania tego trunku, bo film napisany jest pod... wampiry. Wilkołaki zasymilowały tutaj cechy krwiopijców - pochodzą z Transylwanii, srebrne kule się ich nie imają, natomiast skuteczny jest czosnek i zaklęcia. Lubują się w lateksie i seksualnych orgiach, tworzą swoistą sektę, a także syczą i przywdziewają peleryny. Zmianie uległa nie tylko ich natura, ale także i design - u Philippe Mora wyglądają, jakby uciekły z planu "Planety Małp" i mają aparycję zdeformowanego goryla. W stanie przejściowym wyglądają zaś jak jaskiniowcy. Striba jest także wiedźmą, która posługuje się różnymi, kolorowymi mocami i rzuca zaklęcia. Znajdzie się też parę minut dla karła zombie, a w międzyczasie dostrzeżemy strażników zamku, chodzących w garnkach na głowie. Zabrakło tu jedynie magii voodoo i czarnej wołgi. Nie wspomnę, że wilkołaki pojawiają się raz na jakiś czas - jeszcze rzadziej niż w oryginale Dantego, który zawrotną akcją nie grzeszył. Z reguły wszystko też ogranicza się do pokazania łap i powtarzanego w nieskończoność ujęcia głowy.
Efekty specjalne ogólnie nie są mocną stroną tego filmu - pierwsza część dzięki nim zasłynęła, ale "Twoja siostra jest wilkołakiem" to jakieś 20 lat wstecz względem wykorzystywanej techniki - tutaj zamiast zaawansowanych modeli animatronicznych i dopracowanych kostiumów mamy gumowe maski, plastikowe zęby (zakupione chyba w pierwszym lepszym markecie) i jakieś futrzane wdzianka. Kiczem jedzie na kilometr i wszystko zdradza swoją sztuczność. Czarę goryczy dopełniają rysunkowe efekty magicznych mocy - wygląda to, jakby "Skowyt II" powstawał na przełomie lat 50. i 60., a nie w 1985 roku. Finałowy atak hordy wilkołaków na bohaterów, którzy zmierzają do ich kryjówki, to już całkiem festiwal nieudolności, którego nie powstydziłby się sam Ed Wood - statyści nawet nie próbują udawać bestii, tylko karykaturalnie wyskakują na aktorów w odpowiednio ustalonym momencie. No i bardziej przypominają małpy niż brakujące ogniowo między człowiekiem a wilkiem, ale już o tym wspomniałem. Strzały z broni palnej są wyraźnie nienaturalne i doskonale widać, że używano ślepaków lub innych środków pirotechnicznych imitujących wystrzał. Wilkołaki zaś po zainkasowaniu kuli teatralnie się rzucają na glebę - chyba też piły whiskey. Ciosy zadawane toporem czy innym narzędziem ostrym to maksymalne zbliżenie na fragment, w które ono się wbija. Z tego filmu można się również dowiedzieć, że rzucenie fiolki z poświęconą wodą (czy czymś podobnym) spowoduje niezły wybuch. Plusem jest, że dostajemy tu trochę krwawych scen i gore, ale to raczej marne pocieszenie, bo nie wygląda to zbyt imponująco. Aktorstwo jest kompletnie amatorskie i dziwię się, co w "Skowycie II" robi aktor tej klasy, co Christopher Lee. Jednak uczciwie trzeba przyznać, że jedynie on podszedł do swojej roli poważnie i nawet wygadując kompletne bzdury, zachowuje klasę i odpowiedni poziom. Wszyscy inni projekt olali, a zdjęcie Reba Browna powinno wisieć nad wejściem każdej wytwórni z filmowej, z dopiskiem "tego pana nie zatrudniamy". Natomiast cycki Sybil Danning zagrały lepiej niż ona sama - świadczy o tym fakt, że scena, gdy je pokazuje używana jest kilkanaście razy. Zdjęcia są niechlujne, szarpane i odpychające - większość kręcono gdzieś na zadupiach Europy, co spotęgowało efekt badziewia i tandety. Po jakichś 25 minutach, jak wszystkie nadzieje na w miarę bezbolesny seans umarły, zaczynamy się męczyć nad tym filmem i przycisk "FWD" na pilocie wręcz prosi się, żeby go wcisnąć - tylko nieliczni zdołają się oprzeć tej pokusie i dotrwają do końca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)