niedziela, 1 lipca 2018

"Resident Evil" (2002)

"Resident Evil" (2002) - tytuł ten jest adaptacją gry komputerowej, ale jak na razie jeszcze nie miałem przyjemności w nią zagrać, więc obejdzie się tutaj bez porównań i nie będę rozpatrywał, czy produkt ten jest dobrą ekranizacją - skupię się na filmie samym w sobie. "Resident Evil" to action-horror z nowego nurtu, gdzie poza elementami grozy mamy jeszcze sporo efektownej akcji, slow-motion, rockowej muzyki w tle itd. W podobnej stylistyce jest choćby gotyckie "Underworld" czy parę innych tytułów powstałych gdzieś w okolicach 2000 - 2005 r. Takie podrasowane horrory mają swój urok, jeśli nie są przeszarżowane, a twórcy zdają sobie sprawę z umowności przyjętej konwencji. "Resident Evil" jest dokładnie takie - pomimo różnych bajerów i unowocześnień, to w gruncie rzeczy klasyczny zombie-horror poruszający się wyznaczonymi standardami: jest więc grupa bohaterów odcięta na nieznanym terenie, hordy nieumarłych, zdrajca w grupie ocalałych i spisek na najwyższych szczeblach władzy.                               
Reżyser, Paul W.S Anderson sprawnie łączy gatunkowe schematy z ówcześnie modnymi zabiegami stylistycznymi i z tego swoistego miksu wychodzi obronną ręką, bo w "Resident Evil" każdy znajdzie coś dla siebie - zarówno ortodoksyjni miłośnicy oldschoolowych horrorów, jak i zwolennicy nowoczesnego kina akcji. Ponadto czuć tutaj ducha gier komputerowych, co także dodaje smaczku. Fabuła jest początkowo nieco chaotyczna, ale później wszystko staje się klarowne, a z każdym kolejnym seansem film jest coraz lepiej przyswajalny. Można się trochę doczepić, że część bohaterów ginie zaraz po wkroczeniu do "Ula", ale jednak nie powoduje to, że pozostali zbyt długo nie będą eliminowani. Podczas scen w podziemnym kompleksie udało wytworzyć się niezły klimat, a i jest sporo scen trzymających w napięciu - np. pierwsze starcie z zombie, ucieczka po rurach z instalacji czy walka Alice ze zmutowanymi psami. Nie odpowiadały mi jedynie wplatane dość często teledyskowe, przyspieszone flashbacki, które uzupełniały historię o kolejne fakty. Kurde...nie lubię takich ogranych zabiegów; jeszcze tak groteskowo nakręconych i pospolitych. To takie pójcie na łatwiznę, bo po co się wysilać, skoro można wpleść jakieś szybko zmontowane migawki tłumaczące do tej pory niezrozumiałe kwestie. No, ale bardzo mi to nie przeszkadzało.                           
Efekty specjalne są dość przyzwoite - przynajmniej charakteryzacja i numery kaskaderskie, bo CGI jest słabe - nawet jak na 2002 r. Mocno się rzuca w oczy ten cyfrowy mutant z długim językiem, ale na szczęście dopiero na końcu się on pojawia i  raptem w paru scenach, więc nawet da się go przetrawić. Aktorstwo jest raczej średnie, ale ponad poziom wybijają się aktorki Milla Jovovich i Michelle Rodriguez - obie panie wykreowały ciekawe i charyzmatyczne bohaterki, które ciągną ten film. Niestety Eric Mabius jest trochę nieobecny i pozostaje gdzieś w tle, a James Purefoy jest drewniany jak stołowa noga - nie ma sensu zawracać sobie nimi głowy. Pozostałe postacie są już całkiem anonimowe i służą jedynie jako mięso armatnie. Muzyka jest wyrazista i wpada w ucho, choć jest dość nietypowa - spasowała jednak do zmiksowanej stylistyki filmu. Lubię nawet tę produkcję i dość często ją oglądam; niby to nie jakiś szlagier, ale ma pewien urok. Oceniam na 6/10.                         

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)