niedziela, 15 lipca 2018

"Jurassic World: Upadłe królestwo" (2018)

"Jurassic World: Upadłe królestwo" (2018) - do najnowszej części tej serii podchodziłem dość sceptycznie, bo choć zwiastuny nie zniechęcały, tak całkiem optymistycznie również nie nastrajały - można było dostrzec w nich efekciarstwo, tanie CGI i patos. Po wizycie w kinie, na samym wstępie mogę powiedzieć jedno - film mnie nie rozczarował, ba, okazał się być lepszy niż myślałem, jednakże nie wszystko zagrało w nim jak należy, no i mimo wszystko nie jest to takie zaktualizowanie marki, jak mogłoby się wydawać. Pierwszy "Jurassic World" miał manierę swoistego auto-remake'u, ale stanowiło to powrót do tej franczyzy po kilkunastu latach, więc twórcy chcieli przypomnieć nam o sprawdzonej konwencji. Przy "Upadłym Królestwie" zabieg ten był już raczej zbędny, ale niestety jest nadal obecny - produkcja ta non stop cytuje "Park jurajski" i chociaż fabularnie próbuje się odciąć od pierwowzoru, tak ciągle pośrednio lub bezpośrednio nawiązuje do niego poszczególnymi scenami. Przykładowo: mamy sekwencję, gdzie widać lusterko samochodowe oraz napis "objects in mirror are closer than they appear" - mimo sparafrazowania, odniesienie jest dość czytelne. Mamy też moment, kiedy dziecięca bohaterka chowa się w ciasny szyb do zsypu śmieci i w ostatniej chwili zasuwa drzwiczki przed biegnącym dinozaurem, który następnie w nie uderza. Indoraptor, szukając schowanych nieopodal protagonistów, węszy i stuka szponem niczym raptory w kuchni w dziele Spielberga z 1993 r.. Z czasem okaże się, że w kluczowym punkcie kulminacyjnym nawet szkielety odegrają dość znaczącą rolę :). Jak widać, aluzji nie brakuje i choć niektóre dodają smaczku, tak inne trochę zabijają indywidualność "Upadłego królestwa", które próbuje obrać inny kierunek, ale jednocześnie ma świadomość, że jest tylko kolejnym odgrzewanym kotletem i zarazem nośnikiem mniej lub bardziej udanych zapożyczeń. Autorzy scenariusza tym sposobem nieco podcięli skrzydła temu projektowi, bo reżyser, J.A Bayona wyraźnie próbuje wykrzesać z "Jurassic World: The Fallen Kingdom" coś więcej i ma ambitniejsze aspiracje.
Spora część widzów narzeka na zbyt dużą ilość podobieństw "Upadłego Królestwa" do pierwszego w cyklu sequela z 1997 r. ("Zaginiony świat: Park jurajski"), ale mi to jakoś nie przeszkadzało, bo wątek wywiezienia dinozaurów z wyspy prędzej czy później musiał powrócić, w taki czy inny sposób. I choć faktycznie można tutaj powiedzieć "ale to już było", to jednak nie ma takiej potrzeby, ponieważ motyw ten w dość ciekawy sposób zostaje rozwinięty i mimo, że jedzie na gatunkowych kliszach (pod szlachetną przykrywką bogacz chce zbić jeszcze większy majątek na licytacji dinozaurów), tak jest dość sprawnie poprowadzony. Nie podobało mi się natomiast coś innego - zbyt duża dawka humoru, której stężenie przekracza pewne normy powodując, że obrazu tego wielokrotnie nie da się brać na poważnie. Jeszcze jakby serwowane żarty był inteligentne... niestety - okazują się być dość gimnazjalne, Marvelowskie i raczej niestrawne, nieumiejętnie wplatane. Wielokrotnie też mamy chwile, które powinny trzymać w napięciu, ale zostają zepsute przez akcenty komediowe. Przykładowo ten, gdzie widzimy budzącego się Owena, postrzelonego pociskiem usypiającym - treser wybudza się, powoli odzyskuje władzę nad ciałem i dostrzega, że w jego kierunku płynie lawa; teoretycznie powinno to być emocjonujące, ale zostajemy tu uraczeni dziwnymi minami, wybałuszaniem oczu, a także komicznym sposobem przekręcania się Owena. Możliwe, że całość byłaby zabawna, ale w innej sytuacji. Tutaj zupełnie to nie pasowało.
Scenariusz "Jurassic World: Upadłe królestwo" cechują też cudowne zbiegi okoliczności, a bohaterowie z każdej, nawet najciężej sytuacji, wychodzą bez szwanku. Zawsze zdążają uciec przed czymś/kimś w ostatniej chwili, czy uratować się w ostatniej sekundzie. Po jakimś czasie staje się to o tyle rażące, że przestajemy angażować się w ich los, ponieważ i tak wiadomo, że zawsze wyjdą obronną ręką, rzucając suchym one-linerem. Czasem jest to kuriozalne, jak np. ucieczka z wyspy na styk, przed wybuchającym wulkanem - to jeszcze "Jurassic World" czy już kino superhero? Same postacie niestety są dość płytkie, papierowe i poprawne politycznie - jest np. twarda pani weterynarz od dinozaurów, zdradzająca cechy typowej feministki czy młody murzyn, który jest komputerowym nerdem, mającym za zadanie wpadać w kłopoty oraz stwarzać kolejne komediowe sytuacje, gdzie musi być ratowany przez resztę załogi. Piszczy jak dziewczyna, panikuje, ciągle neguje misje w terenie oraz zachowuje się niczym ofiara losu. Najczęściej ratuje go pani weterynarz-feministka ;). Jest też angielski, bezduszny biznesmen. Mimo wszystko jednak, poza tą gammą stereotypowych charakterów, typowych dla dzisiejszego kina, znajdą się jednak i takie persony, które potrafią zainteresować i zostały dość dobrze napisane, np. Benjamin Lockwood czy nieco groteskowy Ken Wheatley, w którego życie tchnął etatowy bad guy Hollywood, Ted Levine. Ze znanych nazwisk pojawia się jeszcze Toby Jones w dość ciekawej, drugoplanowej kreacji. Duet z poprzedniej części, Owen i Claire nawet się sprawdza, aczkolwiek nie wypada tak dobrze jak w pierwszym "Jurassic World". Grady robi tutaj za nieomylnego herosa i ryzykanta, podejmie się też każdego, nawet zbędnego wyzwania, zaś Dearing zyskuje same pozytywne cechy i stanowi uosobienie dobroci oraz bezinteresowności, choć dawniej jedyne, co się dla niej liczyło to praca i posada, a w centrum wydarzeń znalazła się przypadkowo, gdyż musiała odszukać swoich siostrzeńców, którzy z jej winy zaginęli w parku rozrywki. Jak dla mnie to wybielenie protagonistów i nadanie im samych superlatywów. Niemniej jednak, aktorzy przyłożyli się do powierzonego im zadania profesjonalnie i ze swoich bezpłciowych bohaterów wyciągnęli tyle, na ile pozwalał scenariusz oraz konwencja. Byłbym zapomniał - pojawia się też tutaj Jeff Goldblum, ponownie wcielający się w dr Iana Malcolma, znanego z dwóch pierwszych odsłon "Parku jurajskiego". To krótki, lecz interesujący epizod, tak więc szkoda, że lepiej nie wykorzystano obecności tego aktora na planie i nie nakręcono więcej materiału z jego udziałem. W gotowym "Upadłym królestwie" mamy go w zaledwie dwóch scenach i obie niemalże w całości zostały użyte w trailerze. Pozostawia to lekkie uczucie niedosytu, ale i tak dobrze, że chociaż na chwilę mogliśmy ponownie zobaczyć dr Malcolma.
Strona wizualna i efekty specjalne dość mocno mnie zaskoczyły, ponieważ w trailerach i teaserach sekwencje z dinozaurami nie wyglądały zbyt dobrze - CGI było dość plastikowe oraz niezadowalające. W kinie odniosłem wrażenie, że efekty dopracowano i ulepszono. Dość często jest tak, że w zapowiedziach używa się gorszej wersji danej sceny/efektów, natomiast w ukończonej produkcji już poprawionej. Pewnie i tym razem tak było, choć możliwe też, że po prostu na dużym ekranie lepiej to wygląda. Grafika komputerowa nawet daje radę (jednakże nadal uważam, że ta z  1993 r. była lepsza), a i wspomagana jest animatroniką. Modeli mechanicznych może wiele tu nie uświadczymy, ale na zbliżeniach często widać rekwizyty fizyczne, co stanowi naprawdę duży plus. Pokazano również sporo nowych gatunków prehistorycznych gadów, natomiast oczywiście nie zabraknie widoku słynnego Tyranozaura czy raptora Blue, znanego z filmu Colina Trevorrowa. Niestety za bardzo go upersonifikowano - po trzech latach, żyjąc dziko w ruinach parku, Blue nadal rozpoznaje Owena, słucha się go oraz pojawia w każdym momencie, gdy on bądź jego towarzysze potrzebują pomocy zwierzęcia (co jest bezsensu). Stanowi to dość kulawe nawiązanie do finału "Jurassic World", gdzie raptor ten częściowo wspomógł ludzi, walcząc z Indominusem. Kolejna krzyżówka genetyczna w uniwersum - Indoraptor, to także trochę powielenie rozwiązań fabularnych z obrazu Colina Trevorrowa, założenie na zasadzie, że skoro jedna hybryda sprzedała się jako krwiożerczy antagonista, to i za drugim razem to wypali. Pomysł ryzykowny, ale paradoksalnie chwycił, bo nowy wytwór inżynierii genetycznej to prawdziwy potwór, który niewiele ma z dinozaura. Sceny z nim są intrygujące, a sama bestia wzbudza respekt i grozę. Mamy także jedno, dość dobre i krwawe ujęcie, które można by rzec, iż pokazuje środkowego palca niższej kategorii wiekowej, ale nie będę jej zdradzał, bo nie chcę nikomu zepsuć zabawy podczas seansu.
Na sam koniec "Jurassic World: Fallen Kingdom" dostajemy niemałą niespodziankę, ponieważ owy tytuł przeradza się niemalże w gotycki horror, w jakim pełno ciemnych, niedoświetlonych korytarzy i mrocznych zakamarków. Dużo tutaj atmosfery grozy, a wiktoriańskie domostwo, przypominające pałac jest bardzo klimatyczne. Czegoś takiego w serii jeszcze nie było i to duże urozmaicenie. Co prawda można by się czepiać niedorzeczności, że dziesiątki (albo i setki) dinozaurów upchnięto wewnątrz jednej posiadłości i na jej terenie zorganizowano sobie licytację oraz wystawę, ale zbytnio to nie wadzi. Ogółem, cała stylistyka tej produkcji jest dość komiksowa i stawia na umowność. Można ten fakt zaakceptować, z wyjątkiem głupiego humoru, będącym zupełnie nie na miejscu. Reasumując - "Jurassic World: Upadłe królestwo" to projekt niewypośrodkowany, który stara się i posiada zadatki na lepiej wyważone i subtelniejsze kino, ale ma scenariuszowe ograniczenia, objawiające się poprzez przez liczne cytaty czy nawiązania do poprzednich epizodów, jakie odbierają mu możliwość ewolucji w nieszablonową odsłonę. Winić można tu trochę Colina Trevorrowa, który w każdym możliwym momencie pokazuje swoje uwielbienie dla hitu z 1993 r. i notorycznie próbuje mu hołdować, co raz wyjdzie, a raz nie. Wątki z "Jurassic World" są konsekwentnie pociągnięte (już na samym początku mamy scenę na dnie morza, gdzie spoczywa szkielet Indominusa, z którego pobrano materiał genetyczny, będący podwaliną pod późniejsze eksperymenty genetyczne), choć postacie zostają spłycone. U  Bayona każdy znajdzie w nim coś dla siebie - usatysfakcjonowani będą ortodoksyjni fani oryginału Spielberga, osoby, którym spodobał się reboot z 2015 roku, a także miłośnicy letnich blockbusterów. Ja w dużej mierze też jestem zadowolony z najnowszego ogniwa, choć mam świadomość jego wad oraz faktu, że to czysta hollywoodzka komercja. Powstanie kolejnych kontynuacji  to oczywistość, bo "Upadłe królestwo"  niejednoznacznie to zapowiada i stanowi swoistą podbudowę - jest wyraźnie środkowym segmentem przewidywanej trylogii. Mam jedynie nadzieję, że następnym razem fauła zostanie bardziej sprecyzowana i nie pójdzie w skrajności, gdzie ciągle przecinają się utarte schematy i aluzje z przesadną nowoczesnością oraz aktualnymi, wymuszonymi trendami. "Jurassic World: Fallen Kingdom" oceniam na 6/10.

1 komentarz:

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)