Jako, że na naszym blogu nie roi się od komediowych recenzji, a warto wszystko brać pod lupę, postanowiłam opisać moją niedawną i jednocześnie trochę spontaniczną wizytę w kinie, do której namówiła mnie Mama, ponieważ chciała obejrzeć na dużym ekranie jakąś komedię. Do samego gatunku nie mam nic, o ile nie jest zbyt "cukierkowy" i naciągany. Czy w tym przypadku tak właśnie było? I tak i nie. Niektóre momenty faktycznie zasługiwały na takie miano, ale im dalej, tym od tego zdania dało się nieco odejść i skupić na rozgrywanej akcji. Mnie tam niestety (albo stety) nic nie rozbawiło, ale oglądało mi sie dosyć przyjemnie i produkcja nie stanowiła dla mnie męczarni. Ot - taka odskocznia od krwi, przemocy, agresji czy moralnych upadków, bo ostatnimi czasy są to główne (lub jedne z głównych) motywów oglądanych przeze mnie filmów. Na szczęście nie było tylko i wyłącznie kolorowo czy bajkowo, a cala fabuła okazała się nie tworzyć niczym niezmąconej historii dwojga ludzi. Miejmy jednak na uwadze, że komedia po prostu rządzi się swoimi prawami i jednym ten gatunek podejdzie, a drudzy będą mieli dość jałowości i wręcz nierealistycznych zdarzeń. W końcu nie bez powodu mówi się czasem o historii "jak z filmu romantycznego".
W "I że ci nie odpuszczę" można wyodrębnić dwa różne, kontrastujące ze sobą światy - jedno to życie pełne bogactwa, przepychu, rozrzutności i spełniania wszystkich swoich zachcianek, a drugie zdecydowanie bardziej przyziemne, pełne obowiązków, zaangażowania, poświęcenia i nierzadko dające kopa w dupę. Dotychczasowa egzystencja milionera nabiera zupełnie innego wymiaru i kształtu. Przestaje on widzieć tylko siebie i własne potrzeby, za to zaczyna odnajdywać się wśród ludzi, którzy go potrzebują i którym on może coś dać. Dostajemy niespodziewany zwrot akcji, po którym Leonardo (w tej roli Eugenio Derbez) trafia do domu Kate (Anna Faris), a ta tym samym spełnia swoją misję zemsty. Jest pewna siebie, zdecydowana i usilnie pragnie się na nim odegrać za wcześniejsze spotkanie. Potrzebuje teraz dużo czasu dla siebie, a ma na głowie dom, dlatego powstały układ wyjątkowo jej odpowiada. Powoli zaczyna mieć wyrzuty sumienia, bo wie, że nie gra w otwarte karty i tworzy złudną rzeczywistość, ale postawić wszystko czarno na białym chce jedynie ona (choć wplątani w to są też jej bliscy). Mamy przykład przeradzania się kłamstwa w pożytek dla lalusiowatego mężczyzny, który widać, że jeszcze nigdy nie zaznał prawdziwego życia oraz jego kolorów i z początku trudno mu przywyknąć, że nikt nie robi czegoś za niego. Sama ta historyjka, którą musiała mu przedstawić Kate jest niestety przesadzona, wymuszona i bardzo ubarwiona, ale reżyser, czyli Rob Greenberg, nie miał wyjścia - nie było jak inaczej tego rozegrać. Praca fizyczna sprawia problem, a gotowanie to dla Leo nie lada wyczyn. Czuje, że coś tu jest nie tak, że czegoś mu brakuje i nie bez powodu nie może się w tym wszystkim odnaleźć - jak dobrze wiemy, jego obawy są słuszne.
W produkcji pojawia nam się opowieść, która zostaje użyta pod koniec i to chyba dość znany motyw - bohaterowie poznają historię, która przydarzyła się długo długo wcześniej, a potem sami są w jej centrum. Na ogół nie mamy tu żadnego wydurniania się, robienia dziwnych min, tandetnych, tanecznych ruchów - w jednych filmach wychodzi to aktorom (głównie części męskiej) naprawdę dobrze i można się uśmiechnąć czy zaśmiać, ale w drugich czujemy się zażenowani, gdy mamy na ekranie pajaca, chcącego jakkolwiek zabłysnąć i zwrócić na siebie uwagę. Czasem to chyba forma usilnego zrobienia z odgrywającego rolę gwiazdy, a z filmu absolutnie najzabawniejszej komedii tego roku. Oczywiście wiadomo, że ludzie mają rożne poczucie humoru, ale do mnie przemawiają takie sceny, które nie są wymuszone, ale naturalne czy spontaniczne. "I że ci nie odpuszczę" obrazuje też nietypową zamianę ról - mężczyzna przejmuje obowiązki domowe, podczas gdy kobieta jest w nich prawie nieobecna (co, żeby nie było, jest oczywiście uzasadnione). Zakończenie to nie tylko happy end, ale i sprawdzenie, na ile to życiowe doświadczenie potrafiło człowieka zmienić i na ile zdołał dojrzeć do podjęcia decyzji - wybrać kobietę czy majątek. Do aktorów nie mam zastrzeżeń, reżyser pokazał tu rożne oblicza ludzi - od pogodnych i naturalnych po zachłannych i zgorzkniałych, którym zależy tylko na pieniądzach, a pielęgnowanie wartości i relacji z bliskimi schodzi na drugi plan. Aktorka, którą odgrywała Kate, zapadła mi bardzo w pamięć - podczas oglądania jej na ekranie uświadomiłam sobie, że jest połączeniem Mirandy Hillard (czyli Sally Field) z "Pani Doutfire" i Liv Lerner (Kate Hudson) ze "Ślubnych wojen". Ciekawi mnie, czy ktoś jeszcze zauważył takie podobieństwo. Film uważam za lekki, przyjemny, ale mam do niego raczej neutralny stosunek - nie porwał mnie ani nie sprawił, że zapamiętam go na długo i jednocześnie nie odradziłabym go nikomu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)