poniedziałek, 11 czerwca 2018

„Wilkołak” (2010)

Wilkołak” (2010) –  to moje drugie podejście do tego filmu; za pierwszym razem pokonało mnie zmęczenie, ale wczoraj udało mi się obejrzeć go w całości i zweryfikować wrażenia. No cóż - nie jest to film zbyt udany, bo pozostaje w tyle nawet za oryginałem z 1941 r. Początek jest jeszcze optymistyczny, zaczyna się urokliwie, oczy cieszy gotycki klimat, ale jak tylko pojawia się tytułowy wilkołak, to całość zaczyna się psuć. Film, który do tej pory oscylował w stronę klasycznego kina grozy, zaczyna zaliczać każdą możliwą kliszę współczesnego horroru – szybko zmontowane flashbacki? Są. Powtarzane do znudzenia jedne i te same sceny retrospekcji? Są. Senne koszmary/majaki? Są. Motyw szpitala psychiatrycznego? Jest. Twórcy usilnie próbowali także zachować szkielet fabularny pierwowzoru z początku lat 40., ale scenariusz ubogacili modnymi dziś bajerami i podrasowanymi zwrotami akcji, przez co historia staje się ciężkostrawna, a i nierzadko bezsensowna.

Próżno szukać tutaj także logiki w zachowaniu głównych bohaterów, a ich relacje i motywacje to prawdziwa zagadka. Choćby – co kierowało starym Talbotem? I czemu nikt z nim nic nie zrobił przez tyle lat? Czemu ten detektyw uparcie chciał udowodnić chorobę psychiczną Lawrence'a, nie mając w sumie podstaw? Nie dość, że postacie napisane są bez pomysłu, to jeszcze nie pomaga tutaj aktorstwo – Anthony Hopkins chyba zastanawia się, jakim cudem znalazł się na planie tej ramoty, a Benicio del Toro jedzie na autopilocie i wyszedł z założenia, że jego odpowiednia aparycja, pasująca do roli, sama załatwi sprawę. Obaj panowie snują się nieobecni, a swoje kwestie recytują od niechcenia, jakby za karę.
Wszystko to jednak idzie ostatecznie przeżyć, bo prawdziwym gwoździem do trumny jest przedstawienie wilkołaka – to, co zaserwowali nam fachmani od efektów specjalnych woła o pomstę do nieba. Wygenerowana cyfrowo bestia wygląda żałośnie, a jej motoryka ruchów i poruszanie się to już zupełnie amatorszczyzna. Szczególnie jak biega na czterech łapach nie można oprzeć się wrażeniu, że to jakiś animek z materiałów promocyjnych gry komputerowej. Transformacja w wilkołaka wypada niemożebnie sztucznie i niezamierzenie śmiesznie – dziwne, że w latach 80. takie sceny kręcono znacznie lepiej, mając ograniczoną technikę i nierzadko skromny budżet. Finałowa walka bardziej przypomina jakiś balet, bo wielkie i ciężkie istoty rzucają sobą i podskakują jakby nic nie ważyły. Użycie linek jest nader widoczne, a obróbka komputerowa razi. Ciekawą rzeczą jest także integracja wilkołaków z wyposażeniem i przedmiotami codziennego użytku – niektóre odskakują niczym ciągnięte na linkach po lekkim dotknięciu, inne zaś wytrzymują silne uderzenia i ciężar ciała potworów - producentem tych wytrwalszych mebli było pewnie IKEA. Twórcy powinni obejrzeć „Wilka” z 1994 r. i zobaczyć, jak powinno kręcić się takie sceny. W niektórych ujęciach pojawia się też charakteryzacja i kostiumy, nawiązujące do wyglądu wilkołaka z 1941 i wypadają tragikomicznie. Ktoś chyba nie miał pojęcia czy usilnie hołdować klasyce czy pójść w nowoczesność, a efekt końcowy jest fatalny. Nasz aparat wzroku musi znosić iście sadystyczną animację komputerową, albo znów kostiumy, pożyczone chyba z planu filmowego Eda Wooda. Wypomniałbym jeszcze CGI zwierzaki, wyglądające jak z reklam soku Hortex, ale już nie mam nawet chęci by pastwić się nad tym „dziełem”.
Jedyną rzeczą, która jest solidna i która jako tako trzyma całość w ryzach, jest klimat i ukazanie wiktoriańskiej Anglii – zdjęcia są ładne, mroczne, a zamglone ulice i ciemne korytarze zamków oraz domostw robią swoje. To chyba jedyny element z „Wilkołaka”, który trzyma fason. Co prawda czasem widać cyfrową obróbkę tła albo przyspieszone, nienaturalne ujęcia z księżycem, ale to nie irytuje jakoś mocno. Ogólnie – standardowy „rimejk”, który choć wizualnie bogatszy i bardziej rozbudowany od archaicznego oryginału, wypada przy nim blado. Nie wspominając o innych, kultowych produkcjach  z wilkołaczego nurtu. Jeśli ktoś ma wybór, to polecam sięgnąć po pierwowzór z 1941 roku, bo choć trąci myszą i nawet jak na tamte czasy realizacyjnie wypada średnio, tak daje możliwość obcowania z legendą kina i ma nieodparty urok klasycznego horroru. Wersja z 2010 roku przypadnie do gustu jedynie amatorom, szukającym wszędobylskich efektów komputerowych. Film widziałem w TVN i czytał bodaj Maciej Gudowski. W 2015 roku zacząłem oglądać w TVP, ale usnąłem - nie pamiętam kto tam był lektorem. 4/10.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)