Próżno szukać tutaj także logiki w zachowaniu głównych bohaterów, a ich relacje i motywacje to prawdziwa zagadka. Choćby – co kierowało starym Talbotem? I czemu nikt z nim nic nie zrobił przez tyle lat? Czemu ten detektyw uparcie chciał udowodnić chorobę psychiczną Lawrence'a, nie mając w sumie podstaw? Nie dość, że postacie napisane są bez pomysłu, to jeszcze nie pomaga tutaj aktorstwo – Anthony Hopkins chyba zastanawia się, jakim cudem znalazł się na planie tej ramoty, a Benicio del Toro jedzie na autopilocie i wyszedł z założenia, że jego odpowiednia aparycja, pasująca do roli, sama załatwi sprawę. Obaj panowie snują się nieobecni, a swoje kwestie recytują od niechcenia, jakby za karę.
Wszystko to jednak idzie ostatecznie przeżyć, bo prawdziwym gwoździem do trumny jest przedstawienie wilkołaka – to, co zaserwowali nam fachmani od efektów specjalnych woła o pomstę do nieba. Wygenerowana cyfrowo bestia wygląda żałośnie, a jej motoryka ruchów i poruszanie się to już zupełnie amatorszczyzna. Szczególnie jak biega na czterech łapach nie można oprzeć się wrażeniu, że to jakiś animek z materiałów promocyjnych gry komputerowej. Transformacja w wilkołaka wypada niemożebnie sztucznie i niezamierzenie śmiesznie – dziwne, że w latach 80. takie sceny kręcono znacznie lepiej, mając ograniczoną technikę i nierzadko skromny budżet. Finałowa walka bardziej przypomina jakiś balet, bo wielkie i ciężkie istoty rzucają sobą i podskakują jakby nic nie ważyły. Użycie linek jest nader widoczne, a obróbka komputerowa razi. Ciekawą rzeczą jest także integracja wilkołaków z wyposażeniem i przedmiotami codziennego użytku – niektóre odskakują niczym ciągnięte na linkach po lekkim dotknięciu, inne zaś wytrzymują silne uderzenia i ciężar ciała potworów - producentem tych wytrwalszych mebli było pewnie IKEA. Twórcy powinni obejrzeć „Wilka” z 1994 r. i zobaczyć, jak powinno kręcić się takie sceny. W niektórych ujęciach pojawia się też charakteryzacja i kostiumy, nawiązujące do wyglądu wilkołaka z 1941 i wypadają tragikomicznie. Ktoś chyba nie miał pojęcia czy usilnie hołdować klasyce czy pójść w nowoczesność, a efekt końcowy jest fatalny. Nasz aparat wzroku musi znosić iście sadystyczną animację komputerową, albo znów kostiumy, pożyczone chyba z planu filmowego Eda Wooda. Wypomniałbym jeszcze CGI zwierzaki, wyglądające jak z reklam soku Hortex, ale już nie mam nawet chęci by pastwić się nad tym „dziełem”.
Jedyną rzeczą, która jest solidna i która jako tako trzyma całość w ryzach, jest klimat i ukazanie wiktoriańskiej Anglii – zdjęcia są ładne, mroczne, a zamglone ulice i ciemne korytarze zamków oraz domostw robią swoje. To chyba jedyny element z „Wilkołaka”, który trzyma fason. Co prawda czasem widać cyfrową obróbkę tła albo przyspieszone, nienaturalne ujęcia z księżycem, ale to nie irytuje jakoś mocno. Ogólnie – standardowy „rimejk”, który choć wizualnie bogatszy i bardziej rozbudowany od archaicznego oryginału, wypada przy nim blado. Nie wspominając o innych, kultowych produkcjach z wilkołaczego nurtu. Jeśli ktoś ma wybór, to polecam sięgnąć po pierwowzór z 1941 roku, bo choć trąci myszą i nawet jak na tamte czasy realizacyjnie wypada średnio, tak daje możliwość obcowania z legendą kina i ma nieodparty urok klasycznego horroru. Wersja z 2010 roku przypadnie do gustu jedynie amatorom, szukającym wszędobylskich efektów komputerowych. Film widziałem w TVN i czytał bodaj Maciej Gudowski. W 2015 roku zacząłem oglądać w TVP, ale usnąłem - nie pamiętam kto tam był lektorem. 4/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)