czwartek, 7 czerwca 2018

"Dawno temu w Ameryce" (1984)

Dawno temu w Ameryce” (1984) - filmografią Sergia Leone zainteresowałem się mocniej w 2015 roku i już od wtedy planowałem obejrzeć „Once Upon a Time in America”, ale czekałem aż trafi się jakaś dobra wersja – w weekend w moje ręce wpadło podwójne, kolekcjonerskie wydanie VHS i nareszcie zapoznałem się z ostatnim dziełem Leone – choć film uważam za udany i naprawdę wartościowy, to jednak miałem miejscami mieszane odczucie i jeszcze nie jestem pewny, czy to największe osiągnięcie Włocha – miejscami zabrakło mi trochę jego stylu, choć to może zmiana gatunku wpłynęła na niektóre rzeczy. W spaghetti westernach reżyser ten wspiął się na wyżyny i zrewolucjonizował gatunek, kompletnie odchodząc od standardów amerykańskich. Jak sobie poradził w kinie gangsterskim? Ano również dobrze, chociaż nie wszystko tu dla mnie było takie perfekcyjne – przynajmniej jeśli chodzi o scenariusz, bo technicznie film jest dziełem pierwszoligowym. Dla samych zdjęć czy pracy kamery już warto sięgnąć po „Dawno temu w Ameryce”, bo to czysty perfekcjonizm, dzięki któremu projekt ten  staje się epicki i niebywale artystyczny.
Jeśli natomiast chodzi o fabułę, to dla mnie ma słabsze punkty, chociaż wydźwięk ogólnie jest niebanalny, a „Dawno temu w Ameryce" nie jest tylko zwyczajnym filmem o mocno rozbudowanej fabule, ale to także fragment historii kraju, o którym opowiada. Samo przedstawienie wydarzeń na przestrzeni kilkudziesięciu lat i rozrzucenie ich niechronologicznie sprawia, że musimy się wysilić nad tym, co oglądamy, a z kolei przez to lepiej dostrzegamy zachodzące zmiany w Stanach Zjednoczonych oraz ich rozwój - otrzymujemy efekt kontrastu i przecinania się wydarzeń. To również kolejny odpowiedni powód, by sięgnąć po ten tytuł - realizacja naprawdę oszałamia, a wszystko jest dopieszczone precyzyjnie. Widok i panoramy Ameryki lat 20.-30 to prawdziwa magia kina, ale nie tylko – to również fascynujące ujęcie tamtego okresu. Pod tym kątem „Dawno temu w Ameryce” to rzecz niezwykła i stanowi prawdziwe dziedzictwo kultury.
Niestety trochę zawodzi (moim zdaniem) przedstawienie postaci i ich relacje; bohaterowie - szczególnie ci, którym poświęcono mniej uwagi - są trochę mało wyraziści, a i pierwszoplanowi często pozostawiają trochę do życzenia. Sam „Klucha”, obdarzony twarzą Roberta De Niro też jakoś nie zachwycił mnie – był przez większą część filmu jakby nieobecny, a niektóre jego działania okazały się trochę nieuzasadnione - „Klucha” był dość rozsądnym człowiekiem i dziwne, że dopuścił się dwóch bezmyślnych gwałtów - a przynajmniej tego na Deborah, bo do pierwszego został zachęcony. Z tym pierwszym właśnie, który jest podczas napadu, to w ogóle scenariuszowo trochę to nie klei się – scena wygląda jakby została nakręcona na siłę, bez wyraźnej potrzeby, bo raczej nic nie wnosi do fabuły. Podobnie, jak bohaterowie ponownie spotykają Carol – trochę zbędnie rozwinięty moment, niepotrzebnie przeciągnięty. Wątek romansowy Deborah i „Kluchy” mamy zaś trochę drętwy – niby było wszystko co trzeba, ale jakoś nie przekonuje mnie to. Powiedziałbym nawet, że to czasem miałkie było z tym oporem Deborah, bo jak się okazuje wybrała Maxa, choć w założeniu gardziła takimi ludźmi. Paradoksalnie, o wiele ciekawiej ogląda się momenty z dzieciństwa głównych bohaterów, gdzie grali ich młodzi aktorzy niż jak widzimy ich w dorosłym życiu, gdzie wciela się w nich gwiazdorska obsada. Również wtedy scenariusz jest sprawniejszy, a ich motywacje są o wiele wyraźniejsze i znacznie lepiej są napisane niż te późniejsze. Jak zauważyłem, są tacy, którzy usilnie tłumaczą i usprawiedliwiają niektóre nieprzekonujące momenty, ale to trochę nadinterpretacja. Oczywiście nie neguję tutaj wielkości dzieła Leone, bo film słusznie doczekał się swojego statusu, ale bądźmy szczerzy – ma swoje niedoróbki.
Muzyka Ennio Morricone jest rewelacyjna i temat przewodni zapada w pamięć, ale miejscami w soundtracku brakowało mi różnorodności, bo często wielokrotnie słyszymy jedne i te same brzmienia. Są sceny też, że nie było czegoś takiego wyrazistego, co jeszcze bardziej uwypukliłoby monument. Morricone to kompozytor wielki i choć zrobił dobrą robotę, to jednak brakuje tutaj jeszcze paru utworów, które uzupełniłyby ścieżkę dźwiękową. Ogólnie film uważam za jak najbardziej udany i nie dziwię się, że dla wielu to prawdziwe arcydzieło – de facto pod wieloma względami nim jest, m.in.dzięki realizacji. Sam wydźwięk i przedstawienie upływu kolejnych dekad w Nowym Jorku naprawdę mnie urzekło i „Dawno temu w Ameryce” oglądało mi się bardzo szybko i przyjemnie. Można było zobaczyć dawne Stany Zjednoczone i ciekawą historię przyjaźni oraz zmian przedstawionych na ich tle. Niektóre wątki były trochę mało angażujące, zdarzały się nieprzemyślane zwroty akcji, no i część dziecięca oraz początków przyjaciół w gangsterskim świecie jest zdecydowanie wiodąca i ciekawsza, ale ogólnie w całości to kawał solidnego kina. Chętnie bym zobaczył jeszcze dłuższą wersję i jeszcze bardziej zagłębił się w tę opowieść. Ocena na razie się waha między 7, a 8/10 – kolejny seans to must have.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)