niedziela, 6 maja 2018

"Ulice strachu" (1998)

Ulice strachu” (1998) – produkcja ta jest swoistym hołdem dla miejskich legend i bardzo mocno nawiązuje do tych najsłynniejszych i najbardziej znanych. Scenariusz jest ustawiony tak, by znalazło się w nim jak najwięcej odniesień i motywów zaczerpniętych z tych niesamowitych historii, przez co przeciętnemu widzowi, który spodziewa się rasowego thrillera tytuł ten może nie podejść tak, jak temu obeznanemu z creepypastami. „Ulice strachu” (brawa dla tłumacza) do miejskich legend nawiązują zarówno w treści, jak i w formie – fabuła się kręci wokół nich (zabójca się nimi wzoruje, główni bohaterowie się nimi zajmują), a film nakręcony jest tak, żeby sceny i sekwencje przypominały te z kultowych miejskich legend. Nie brakuje także smaczków i dyskretnych mrugnięć okiem. Produkcja jest także robiona na modłę popularnych w drugiej połowie lat 90. młodzieżowych slasherów jak „Krzyk” czy „Koszmar minionego lata”, ale brakuje jej niestety trochę klimatu, a urok lat 90. też trochę słabo jest uchwycony, bo nastrój poszedł w jakiś tani a'la gotyk ze świecami i zamkami. I pasuje to jak pięść do oka... twórcy chyba nie do końca wiedzieli jaką przyjąć stylistykę i mamy „teen slasher” z elementami gotyckimi. W sumie nie byłoby to takie złe, jakby położono na to większy nacisk i bardziej zaakcentowano te gotyckie wstawki, bo tak to wyglądają jak wplecione na siłę i to trochę gryzie się niestety. Film miejscami przez to też wygląda jak jakaś tania, telewizyjna produkcja.
Realizacja jest jednak dość przyzwoita, a efekty specjalne są zadowalające i nie ma się czego czepić (ani czym zachwycać). Atmosfera natomiast jest nawet nieźle budowana i znajdzie się parę pomysłowych twistów -szczególnie w drugiej połowie obraz nabiera szybszego tempa i dość sporo się wtedy dzieje, a całość trzyma w napięciu. Gra z cyklu „kto jest zabójcą” również sprawdza się, bo typowane przez nas postacie okazują się nie mieć nic wspólnego z serią zabójstw - sam miałem kilka „podejrzanych” osób, ale okazało się, że to nie one. No muszę przyznać, że finał był dość zaskakujący ;). W obsadzie znalazło się sporo znanych (albo raczej kojarzonych) nazwisk i fajnie widzieć niektórych aktorów na ekranie, ale nie wszystkich potencjał wykorzystano, np. Roberta Englunda, który pojawia się w w paru momentach, ale jego rola jest trochę nierozwinięta - ten facet ma talent do odgrywania dwuznacznych bohaterów i naprawdę lepiej można było wykorzystać jego obecność na planie. W obsadzie znajduje się też John Neville, znany z pierwszych pięciu sezonów serialu oraz filmu kinowego „Z Archiwum X”, a w jednej z głównych ról występuje Jared Leto, który wtedy jeszcze nie był aż tak znany. Ogólnie „Urban Legend” oceniam na niezły, chociaż trochę mu brakuje na miano „dobry”. Zabrakło trochę wyrazistości i dokładności, ale nawiązania do miejskich legend są bardzo sprawnie wplecione, w zarówno bezpośredni sposób, jak i w pośredni, gdzie można wyłapać jakieś smaczki w dialogach czy ujęciach. Daję 6/10 – oglądałem to w piątek, w Stopklatce TV, ale niestety nie pamiętam kto tam był lektorem.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)