"Terminator: Genisys" (2015) - bardzo się ucieszyłem na wieść o tym filmie, bo to powrót do słynnej marki po dwóch średnio udanych tytułach („Bunt maszyn”, „Ocalenie") i come back Arnolda do roli T-800. Pierwszy, krótki trailer był nawet niezły, ale każdy kolejny, coraz dłuższy nie zapowiadał dobrego filmu, podobnie jak często kijowe plakaty. Mimo to, wybrałem się do kina na nową część tej serii. Podejście miałem dość sceptyczne, a i początek produkcji nie był zbyt obiecujący i raczej żerował na legendzie „Terminatora” oraz „Terminatora 2″. Odgrywanie scen z oryginału nie wyglądało tak dobrze jak w zwiastunie, ale potem zrobiło się nawet ciekawie i „Genisys” zaangażowało mnie jako widza. Po prostu zacząłem się przekonywać do tego filmu. Fakt faktem, że fabuła jest za bardzo pogmatwana, twórcy sami się w niej gubią, a efekty specjalne i sceny akcji pozostawiają wiele do życzenia, ale produkcja ta tak potrafiła zagrać na nostalgii, że nie dało się jej nie polubić (np. w scenie, gdzie Reese i „Pops” ładują broń).
Dużo osób narzeka na humor i obsadę, ale ja mam akurat odmienne zdanie ;). Humor nie pasuje do tej serii filmów – to nie ulega wątpliwości i ten czynnik także w dużej mierze pogrzebał „Terminatora 3″, ale tutaj jest serwowany tak, że autentycznie śmieszy, a nie żenuje jak przy trójce. Niektóre dialogi naprawdę potrafią rozbawić, a Arnie próbujący się uśmiechnąć, za każdym razem zaraża tym widza. Czasem rozładowuje to napięcie i daje chwilę wytchnienia. Cameron eksperymentował już przy dwójce z humorystyką, ale robił to o wiele wytrawniej i subtelniej. W trójce całkowicie spierdolono ten element nieudolnością, ale w przypadku „Genisys” nie idzie on na minus, ale jest go sporo, co nieco kłóci się z całą mroczną konwencją cyklu. Aktorzy grają dobrze i starają się – a, że źle ich dobrano, to druga sprawa. Courtney sam sprawia wrażenie Terminatora i niczym nie przypomina wojownika dorastającego w biedzie i głodzie, a Clarke wygląda jak nerd, nie zaś wielki przywódca. Chociaż tyle, że się starają. Szerze mówiąc, po zwiastunie miałem spore obawy względem obu, ale okazało się, że jakoś dali radę. Byung-hun Lee jako T-1000 – także jest niczego sobie - nie wiem, o co to bulwersowanie się, bo facet wypada zajebiście. Emilia Clarke jak Sarah także dobrze odgrywa swoją rolę. Co prawda nie jest to Sarah, jaką grała Linda Hamilton, ale to nic. Swoją urodą w niektórych momentach zdecydowanie podkrada film reszcie :P. No i nadszedł czas na Arnolda Schwarzeneggera – facet wymiata tak samo, jak 20 lat temu i widać, że dobrze się bawi, mogąc wcielić się po raz kolejny w tę ikoniczną postać. Ładnie rozstrzygnięto także kwestię wieku aktora – pierwszy raz widzimy starzejącego się Terminatora, ale zostało to wyjaśnione w fabule jak najbardziej logicznie.
Efekty specjalne są zaś na średnim poziomie, mając swoje gorsze i lepsze momenty (np. całkiem niezła jest scena z koziołkującym autobusem, ale za to beznadziejnie wypada ta z helikopterami). Nie dość, że jest idiotyczna, to jeszcze efekty w niej rażą swoją słabością. Ogółem - za dużo CGI! Lepiej byłoby, gdyby film był skromniejszy, ale za to precyzyjniej zrealizowany. Co do muzyki – Lorne Balfe to nie Brad Fiedel i w niczym mu nie dorównuje, ponieważ ścieżka dźwiękowa okazała się zwyczajnie średnia, ewidentnie brakowało też starych motywów. Tempo było dobre, nie szło się nudzić i film był nawet wciągający. W skrócie ujmę to tak – na początku próbowano zrobić imitację części pierwszej i drugiej, potem było całkiem w porządku, ale fabuła to jeden wielki twist, w którym gubi się każdy - włącznie z reżyserem i scenarzystami. Jeśli powstanie kontynuacja, to mam nadzieję, że ogarną to w miarę logiczny sposób. PG -13 także daje się we znaki – nie uświadczymy żadnej brutalności, krwi, fucków czy nagości. To niestety także minus tej produkcji. Pamiętacie usunięcie oka w jedynce, czy ściągnięcie skóry z mechanicznej ręki w dwójce? Tutaj niczego takiego nie uświadczymy. Ugrzecznianie takich filmów to czysty bezsens i profanacja. Była taka fajna, rozbierana scena z Emilią Clarke, a tu dupa – PG-13 i za wiele nie zobaczymy ;) Film miał o wiele większy potencjał, ale nie czuję się rozczarowany - raczej odczuwam lekki niedosyt. „Terminator: Genisys” połowicznie sprostał moim oczekiwaniom – całość jest jakoś sprytnie nostalgiczna, przez co nie da się jej nie polubić, ale tytuł ten zalicza sporo scenariuszowych strzałów w kolano. „Genisys” to nie „Terminator” ani „Terminator 2″ i absolutnie w niczym im nie dorównuje, ale chyba jest lepszy od "Buntu maszyn", gdzie minęły lata, aż go zaakceptowałem. „Ocalenie” to nieco inna sprawa, niemal inne uniwersum. Ocena będzie lekko zawyżona, z kolejnym seansem pewnie się minimalnie zmieni - 6/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)