"Pożegnanie Jupitera"/"Bye, bye, Jupiter" (1984) - pierwszy raz dowiedziałem się o tym tytule jak kupiłem na VHS w 2012 r. "Ucieczkę King Konga", przed którą była zapowiedź tegoż właśnie obrazu. No i jak to często bywa, zapowiedź okazała się lepsza niż sam film, który w tamtym tygodniu miałem przyjemność obejrzeć. Również udało mi się go zdobyć na kasecie od Vision i to doskonale zachowany egzemplarz. Początkowo zapowiadał się elektryzujący seans, ale jednak pierwsze minuty okazały się kubłem zimnej wody - scenariusz mocną stroną "Jupitera" z pewnością nie jest ;). Już na starcie dostajemy idiotyczną scenę jak jakiś amerykański naukowiec odwiedza "szefa" Hondę i zaczynają się napierdalać bez większego sensu. Jest to o tyle żenujące, że niby są to żarty, ale bohaterowie kopią się, okładają pięściami, rzucają o podłogę, a wszystkiemu towarzyszą teksty typu "dawaj stary", "stary co tak słabo" itd. Sama bijatyka wygląda też okropnie tandetnie, gdzie po lekkim i zamarkowanym uderzeniu jedna z osób sama się rozpędza i przewraca. Nie wiem co autor miał na myśli i czy miało to być w zamierzeniu humorystyczne, czy też nie, bo wyszło naprawdę źle. Następnie dostajemy niestety nadmiar wątków pobocznych, rozwleczonych scen i niekończących się, bzdurnych dialogów. W skrócie - robi się zwyczajnie nudno. Co z tego, że od czasu do czasu pojawiają się jakieś ładnie nakręcone i klimatyczne ujęcia w kosmosie, skoro to taki krótki przerywnik, że nawet nie ma czasu nacieszyć oka. Ponadto dostajemy jakiś mdły motyw romansowy, wątek hipisów z plaży, rebeliantów itd., a sensu w tym niewiele. No i najkompetentniejszą osobą w ekipie jest jakiś nerdowaty dzieciak, od którego zależą losy misji.
Fabuła jest do zaakceptowania, ale tyle w niej upchnięto, że jest zwyczajnie przesyt i chaos - po jakimś czasie ciężko już w tym odnaleźć się trochę. No może poza główną osią wydarzeń, czyli pędzącą czarną dziurą, która pochłonie wszystko na swojej drodze. Twórcy mieli chyba jakieś wygórowane aspiracje, które ich przerosły, bo widać tutaj tendencję do przedobrzania wielu rzeczy, np. ciągłego nawijania o Jowiszu. Wybuch tej planety może nas wszystkich uratować, ale wszyscy jej żałują, nie chcą jej zniszczenia i każdy mówi o niej, jakby była żywą istotą. Także wiele scen wrzucanych jest tylko po to, żeby wydłużyć czas trwania tej produkcji, choćby z gumowym rekinem i delfinem (o jakże oryginalnym imieniu, Jupiter) w wodach oblewających plażę z tymi hipisami. Może ma to jakiś tam B-klasowy urok, ale nie wnosi nic do całości i jednie spowalnia akcję. No i było parę ujęć z prawdziwymi zwierzętami, ale nakręconymi chyba w jakimś basenie czy coś. Efekty specjalne ogólnie wypadają dobrze i nie ma się czego czepić - szkoda, że tak rzadko pokazywane są ujęcia w kosmosie, bo modele statków i ich poruszanie się jest precyzyjne, a archaiczność dodaje tutaj uroku. Wystrzały z laserów itd. też są niezłe. Jeśli chodzi o kostiumy, no to niestety dalej jest lateksowa tandeta i śmieszne wdzianka. Jednakże wszystko tu, choć na pozór solidne, to i tak jedynie jest udoskonaleniem technik z lat 50. i 60. i nie ma w sumie jakiegoś przeskoku technologicznego albo niezapomnianych momentów. Ale prawda jest taka, że "Pożegnanie Jupitera" właściwie jedynie to ma do zaoferowania i ładną ścieżkę dźwiękową, bo scenariusz leży całkiem. Skoro już wspomniałem o muzyce - jest dość fajna i pojawiają się także piosenki. No nadciąga ona wiele fragmentów, że stają się lepiej przyswajalne. Reasumując - raczej poniżej oczekiwań - przyjemne dla oka efekty i ładna oprawa dźwiękowa, ale całość nudna, nieprzystępna i wielokrotnie głupawa. Oceniam na 4/10.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)