niedziela, 30 sierpnia 2020

"Galaktyczny wojownik" aka "Żołnierz przyszłości" (1998)

"Galaktyczny wojownik" aka "Żołnierz przyszłości" (1998) - produkcja przeciętnemu widzowi dość nieznana, choć ceniona przez niektórych sympatyków zakurzonego kina ze schyłku ubiegłego wieku. Ja ten tytuł kojarzyłem z licznych telewizyjnych emisji w TVN, lecz długi czas wzbraniałem się przed jego obejrzeniem - opis fabuły jakoś nie zachęcał do seansu, natomiast komentarze kinomanów zamieszczane w Internecie były bardzo nieprzychylne. Parę lat temu "Galaktycznego wojownika" zdecydowałem się jednak zobaczyć, właśnie w stacji TVN i cóż... byłem nim zachwycony. Spodobał mi się do tego stopnia, że parę tygodni po emisji zakupiłem go na kasecie wideo i odpaliłem jeszcze z trzy razy. W chwili premiery film był jednak straszną klapą finansową - przy dość wysokim budżecie wynoszącym 60 milionów dolarów projekt zarobił niecałe 15 milionów, przyniósł straty finansowe i zebrał niemalże same negatywne opinie wśród krytyków. Z jednej strony się temu nie dziwię - scenariusz "Żołnierza przyszłości" przeleżał w Hollywood 15 lat, więc obraz ten jest mocno zakorzeniony w latach 80., zrealizowany w stylu kultowego "Commando", promujący siłę, męskość oraz pokazujący, że agresja to nie zawsze tylko coś złego. Powstawał jednak pod koniec lat 90., kiedy to w fabryce snów odchodziło się od kręcenia brutalnego, krwawego, bezkompromisowego kina akcji w stylu "jeden przeciw wszystkim", stąd i chłodny odbiór. Mam wrażenie, że gdyby "Galaktyczny wojownik" został wypuszczony z 10 lat wcześniej, to byłby zupełnie inaczej przyjęty i cieszyłby się większą popularnością. Sporą ciekawostkę stanowi również fakt, że scenarzystą tego widowiska jest David Webb Peoples, współautor skryptu do legendarnego "Łowcy androidów", który oba przedsięwzięcia zalicza do jednego, wspólnego uniwersum. Są w "Żołnierzu przyszłości" nawet scenograficzne odniesienia do "Blade Runner" i mowa o miejscach, jakie wspominał Roy Batty w swoim słynnym monologu.

Mamy rok 2036. Sierżant Todd (Kurt Russell) to znakomity mundurowy, szkolony w ekstremalnych warunkach - od najmłodszych lat przebywał w ośrodku treningowym, gdzie przekształcono go w istną maszynę do zabijania. W placówce nie tylko kładziono nacisk na sprawność fizyczną czy militarne wyszkolenie, kadetów także stopniowo odczłowieczano; musieli oni przestrzegać surowych zasad oraz dyscypliny (żołnierz nie odzywa się niepytany, nie okazuje litości ani współczucia - to tylko nieliczne z wpajanych reguł). Nadchodzi jednak moment, w którym Todd oraz inni weterani zostają zastąpieni przez komandosów ulepszonych genetycznie, "produkowanych" w laboratoriach. Podczas demonstracji siły w pokazowej walce z podrasowanym super-przeciwnikiem ginie kilkoro "konwencjonalnych" żołnierzy, zaś główny bohater zostaje ciężko ranny, a następnie uznany za zmarłego. Oficerowie postanawiają pozbyć się ciał na wysypisku śmierci na odległej planecie i zakwalifikować sprawę jako wypadek w trakcie ćwiczeń. Todd po pozostaniu na nieznanym mu świecie odnajduje w nim żyjących w nędzy biedaków, którzy pomagają herosowi wrócić do zdrowia. Niedługo później okazuje się, że planeta ma posłużyć za teren ćwiczeniowy dla nowych, wzmocnionych wojskowych - pod przykrywką zdobywania doświadczenia mają oni pozbyć się tutejszej społeczności. Todd nie zamierza jednak do tego dopuścić, a przy tym chce udowodnić, kto zasługuje na miano żołnierza doskonałego.

Intryga "Galaktycznego wojownika" oryginalna nie jest i niczego nowego tu nie zobaczymy, a otoczka sci-fi stanowi jedynie tło do uatrakcyjnienia ekranowej rąbanki, jakiej nie powstydziłby się Schwarzenegger czy Stallone. Poszczególne rozwiązania fabularne są naiwne, jak np. to, że dowódcy wojskowi zachowują się jak dzieci chwalące się nowymi zabawkami i wystawiają swoich najlepszych trepów do pojedynków na śmierć i życie, gotowi są ich poświęcić, by wzajemnie coś sobie udowodnić (jest to oczywiście mało logiczne). Dziwi mnie także to, że Todd przeżył całą drogę wśród odpadów oraz chwilę zrzutu na obcą planetę. Moment ten pokazany został w jak najbardziej akceptowalnej formie, aczkolwiek zastanawiać może fakt, że żaden grat go nie przygniótł, zarówno na pokładzie, jak i podczas zrzucania, a ciężkiego szrotu była tam przecież cała masa. Wysokość, z jakiej spadał wraz z innymi rzeczami również była niemała. Niemniej jednak, wspominane naciągnięcia w czasie projekcji nie wadzą, przedstawione są przyzwoicie, natomiast akcja rozpędza się od samego początku. Bardzo ciekawie patrzy się też na sceny rozgrywające się w osadzie biedaków, do jakiej trafia Todd. Obserwujemy wówczas to, jak nie może przyzwyczaić się on do społeczeństwa i współegzystować z innymi; zachowuje się tak, jakby przez cały czas pełnił służbę, oczekuje rozkazów, milczy, dopóki pytania nie zostaną skierowane bezpośrednio do niego i w każdym widzi potencjalne zagrożenie.

Wiele osób narzeka, że Kurt Russell zgarnął za swój występ niemałą gażę (ponoć 20 milionów $), a praktycznie w ogóle tu nie gra, tylko jedzie na jednej minie i wypowiada zaledwie parę zdań. Cóż, w moim odczuciu piszący takie komentarze całkowicie nie zrozumieli tego filmu ani tej postaci - Todd od dziecka był szkolony, by nie okazywać absolutnie żadnych emocji, z nikim nie rozmawiać, a jedynie posłusznie wykonywać wszelkie rozkazy wyższych rangą i robił dokładnie to, czego przez całe życie od niego wymagano. Kurt natomiast wypada świetnie w swojej roli, zachowuje kamienną twarz, ale jego oczy oraz przenikliwe spojrzenie zdradzają wiele, chociażby smutek, zagubienie Todda, poczucie osamotnienia, brak akceptacji czy później wręcz furię i chęć zemsty, kiedy na planetę-wysypisko przylatują genetycznie zmodyfikowani żołdacy. Jest to nie lada sztuka, by odegrać dość złożoną personę jedynie za pomocą spojrzeń oraz przy minimalnym wykorzystaniu mimiki twarzy. Poza Russellem, w obsadzie znajdziemy jeszcze takie nazwiska jak Gary Busey, Jason Scott Lee, Jason Isaacs (antagonista ze słynnego "Patrioty" Emmericha) oraz Sean Pertwee ("Dog Soldiers"). Od strony technicznej "Żołnierz przyszłości" prezentuje się całkiem solidnie; co prawda w niektórych ujęciach green-screen lub cyfrowe modele statków kosmicznych rzucają się w oczy, ale nie na tyle, by mogło to irytować. Efektom praktycznym nie mam zaś nic do zarzucenia - futurystyczne pojazdy, broń czy charakteryzacja są jak najbardziej w porządku. Cieszę się też, że w kadrze nie szczędzono krwi oraz brutalności i pokazywane są powstające rany czy skaleczenia. Muzyka jest ładna i usłyszymy tutaj znakomitą balladę Loreeny McKennitt "Night Ride Across the Caucasus". Podsumowując - "Galaktyczny wojownik" to w mojej opinii rewelacyjny utwór, który powstał w nieodpowiednim okresie i przez to został skazany na zapomnienie. Oceniam go na 8/10, znam dwie wersje lektorskie - jedną z VHS od Warner z Jackiem Brzostyńskim i drugą z TVN, także czytaną przez pana Jacka. Różnią się one tłumaczeniem, a lektor nieco inaczej je czyta, choć obie starszym głosem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)