"Mortal Kombat" (1995) - pierwsza ekranizacja gry komputerowej, która stała się kasowym hitem i do dziś cieszy się uznaniem. Poprzednie - "Super Mario Bros." z 1993 roku oraz "Uliczny wojownik" z 1994 roku zostały przez krytyków zmasakrowane, nie zarobiły kokosów i nadal lądują w zestawieniach najgorszych adaptacji gier wideo. Oczywiście nie wszyscy tak uważają i znajdą się tacy, którzy cenią sobie obie te produkcje (m.in ja) mimo świadomości, że nie są one jakoś szczególnie udane. "Mortal Kombat" zaś okazał się być przedsięwzięciem całkiem dochodowym, a i zyskał przychylność widzów. Recenzje również nie były jakieś druzgocące, choć obrazowi zarzucano m.in słabo rozbudowaną fabułę oraz znikomą ilość brutalności, cechującą oryginał. Ja z klasyczną bijatyką z automatów jeszcze nie miałem styczności (ale zamierzam to nadrobić - w planach mam wizytę w krakowskim Muzeum Gier), więc pod lupę wezmę tylko wersję kinową, wyreżyserowaną przez Paula W.S Andersona, który poza "Mortal Kombat" nakręcił też inną ekranizację słynnej gierki - "Resident Evil". Scenariusz filmu z 1995 roku opiera się na dość prostej, aczkolwiek treściwej historii - trzech zwyczajnych śmiertelników ma wziąć udział w pozaziemskim turnieju walk Mortal Kombat, aby ocalić naszą cywilizację. Imperator zaświatów, pragnący podbić Ziemię, żeby osiągnąć swój cel musi zwyciężyć w dziesięciu takich rozgrywkach, a że wygrał już dziewięć z nich, to od eksterminacji ludzkości niewiele brakuje. Czy wybrańcy: Liu Kang, Johnny Cage oraz Sonya Blade pokonają zawodników wystawionych przez Imperatora w ostatnim, decydującym starciu?
Intryga na pierwszy rzut oka wydaje się być chaotyczna, lecz tak naprawdę jest głównie pretekstowa i de facto ma znikome znaczenie - w tytule tym powinny cieszyć przede wszystkim walki, efekty specjalne, a także nawiązania do legendarnej gry, na kanwie której zrealizowano ów projekt, dlatego twórcy nie wysilali się zbytnio, tylko postawili na prostą, acz cieszącą rozrywkę, absorbującą widza już od sekwencji otwierającej, kiedy to pierwszy raz możemy usłyszeć pamiętny, muzyczny motyw przewodni, słynniejszy chyba od samego filmu. Do przedstawienia ekranowych pojedynków przyłożono się konkretnie - choreografia robi wrażenie, walki filmowano w urokliwych, różnorodnych lokalizacjach lub dekoracjach, a aktorzy osobiście brali w nich udział, bez wysługiwania się dublerami, co pozwoliło na dłuższe ujęcia czy zbliżenia, bez uciekania się do szybkich cięć i maskującego montażu. Wśród obsady pod tym kątem prym wiedzie oczywiście Robin Shou, który do tego stopnia zaangażował się w filmowe potyczki, że m.in złamał dwa żebra na planie. Kontuzja nie ominęła również Lindena Asby'ego - mężczyzna doznał urazu nerki. Zdjęcia nagrywano częściowo w egzotycznych, tajlandzkich plenerach, więc mamy na czym zawiesić oko, a i kontrastuje to z mrocznymi, studyjnymi ujęciami, przedstawiającymi wnętrze siedziby Shang Tsunga, obdarzonego demoniczną facjatą Cary-Hiroyuki Tagawy. Strona techniczna "Mortal Kombat" jest jak najbardziej przyzwoita, chociaż uczciwie muszę przyznać, że efekty wizualne oraz cyfrowe nie wyglądają jakoś imponująco i zdradzają swoją sztuczność. Niemniej patrzyło mi się na to wszystko z przyjemnością - mam awersję do dzisiejszej animacji komputerowej, jednak tę z lat 90. toleruję, a nawet lubię. Uważam też, że starzeje się ona z większą gracją niż ta obecna; czasem w jakimś nowoczesnym blockbusterze CGI już w chwili premiery irytuje, zaś po paru latach staje się absolutnie nieoglądalne.
Poza grafiką komputerową używano także staromodnych (i najlepszych) metod F/X jak animatronika czy charakteryzacja. Przykładowo - czteroręki książę Goro to olbrzymi model, sterowany przez kilkunastu techników, stanowiący opozycję dla w pełni stworzonego cyfrowo "Jaszczura". Co prawda ruchy mocarnego Goro są toporne, rzadko widać go w pełnej krasie, ale jest postacią namacalną, wchodzącą w kontakt z aktorami bądź scenografią, a to zawsze lepsze rozwiązanie niż animek wstawiany we wcześniej uchwycony przez operatora kamery materiał. Protagoniści zostali nakreśleni nieźle, chociaż w gruncie rzeczy nie są jacyś pamiętni - najlepiej wypada Robin Shou, Cary-Hiroyuki Tagawa i Christopher Lambert jako Rayden, bóg piorunów. Linden Ashby był moim zdaniem zbyt lalusiowaty, zaś Bridgette Wilson za drętwa, za bardzo naburmuszona. Podsumowując - "Mortal Kombat" to zręczne kino science-fiction, wzbogacone o pieczołowicie przygotowane sceny konfrontacji wręcz (przypominające te z hongkońskich produkcji kopanych), które widowiskowo podrasowano na potrzeby gatunku filmu. Klimat jest niczego sobie, wykonanie nawet dobre, a ilość i jakość sekwencji akcji przysłania liczne niedociągnięcia. W dziele Andersona znajdziemy także trochę celowych lub przypadkowych odniesień do legendarnego "Wejścia smoka" (turniej na tajemniczej, malowniczej wyspie, skrótowe zobrazowanie motywacji, jakie kierują pierwszoplanowymi bohaterami, próbującymi wywęszyć coś na temat organizatora "zawodów", nieuczciwe postępowanie antagonistów oraz wiele innych podobieństw). Na koniec jako ciekawostkę dodam jeszcze, że odgłosy i ubiór poszczególnych wojowników są wyciągnięte wprost z gry, co dla fanów marki na pewno będzie nie lada uciechą. Moja ocena to 6/10.
* TVP - Piotr Borowiec
* TVP - Stanisław Olejniczak (16x9)
* Polsat - Jarosław Łukomski
* TVN- Jacek Brzostyński
* C+ - Maciej Gudowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)