"Bestia" (2003) - kiedyś słowa "film ze Stevenem Seagalem" rozbudzały wyobraźnię i były gwarancją dobrze spędzonego wieczoru. Dziś stanowią jednak skuteczną antyreklamę, a samo nazwisko aktora jest już odpowiednim powodem, by po daną produkcję nie sięgać. Ja jednak podjąłem się istnego maratonu przetrwania i próby charakteru - postanowiłem, że obejrzę wszystkie tytuły, w których "zagrał" (nie wiem, czy to odpowiednie słowo) nasz Sensei. Przyjemność z tego żadna, ale poświęcam się dla dobra innych. Być może uda mi się wyłapać nieco strawniejsze knoty Seagala albo odwieźć kogoś od ich oglądania - co słabsi psychicznie fani mistrza, po seansie kolejnych "dzieł" spod jego ręki mogą wydłubać sobie gałki oczne, popaść w depresję, albo - co gorsza - popełnić harakiri.
Nakręcona przez Ching Siu-Tunga "Bestia" to typowy akcyjniak, w jakich ostatnio występuje Steven, aczkolwiek reżyser stara się wycisnąć coś więcej z oklepanego do granic możliwości scenariusza. Przede wszystkim, mamy tu sporo akcji i strzelanin, a choć sekwencje te są campowe, przesadnie efekciarskie oraz odrealnione (coś jak u Johna Woo), tak przynajmniej coś się dzieje i w efekcie nudzić się nie powinniśmy. Seagal ma trochę walk, więc czasem sobie pokopie, ale często ma znacznie chudszego i sprawniejszego dublera, który bierze za niego udział w bardziej skomplikowanych i dynamiczniejszych momentach. Odstawia też za niego wszelkie piruety, kopnięcia z półobrotu, "kręciołki" itd. Zdecydowanie rzuca się to w oczy - w niektórych momentach byłem zdziwiony, że ktoś się zgodził na wmontowanie tego do gotowego obrazu. Kaskader jest znacznie szczuplejszy, ma zupełnie inne włosy, czasem nawet jego twarz mignie w kadrze. Występuje we wszystkich scenach, kiedy główny bohater stoi tyłem albo bokiem z zasłoniętą twarzą. Z kolei Seagal pojawia się tylko na zbliżeniach oraz statycznych ujęciach. Taka perfidna i oczywista podmiana jest wręcz chamska i ostentacyjna.
Sama choreografia pojedynków jest dość wymyślna i przypomina chińskie wuxia pian - po subtelnym ciosie Seagala, jego przeciwnicy odlatują ciągnięci na linkach, rozwalając przy tym wszelkie możliwe umeblowanie. W niektórych fragmentach starcia wyglądają niczym nowa forma baletu i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Pojawiają się również jacyś adwersarze uzbrojeni w miecze, kojarzący się z wojownikami ninja. To wszystko czasem jest po prostu śmieszne, absurdalne i niedorzeczne, ale przyznam, że dzięki temu "Bestia" ma jakiś B-klasowy urok, a sami twórcy wyraźnie nie biorą na poważnie całości (chwała Bogu). Co prawda, gdyby film nakręcono w latach 80., to byłby znacznie bardziej przyswajalny i klimatyczny, ale przynajmniej mamy się z czego pośmiać. Gwarantuję również, że niektórzy wielokrotnie zaliczą tzw. "mindfucka", choćby wtedy, kiedy Steven z broni palnej zestrzeliwuje wycelowaną z łuku strzałę lub przepoławia kolejną mieczem - to jest gość :D. Warto też dodać, iż podczas realizacji tej wiekopomnej sceny użyto kiczowatego wizualnego efektu pod nazwą "Bullet-time".
Fabuła jak to fabuła - prostota nie jest jej największą wadą, lecz to, że wpleciono w nią jakieś nikogo nieobchodzące, poboczne wątki polityczne, które do tematu w sumie nic nie wnoszą, a usilnie próbują skomplikować intrygę. Pytam się - po co? Seagal chyba zawsze będzie już zbawcą narodu, rządu i ostatnim sprawiedliwym. Zastanawiający jest też dla mnie motyw magii Voodoo - z jakiej racji trafił na karty scenariusza? Tego chyba się już nie dowiem. Cóż - "Bestia" jest niemożebnie tandetna, infantylna, ale te wszystkie absurdy nawet znośnie się ogląda. Na tle innych filmów aikidoki, nagrywanych po 2000 r. nie wypada on tragicznie - nadal jest produktem najniższej wartości, skierowanym od razu na rynek DVD, ale chociaż nie razi amatorszczyzną. Oceniam to na naciągane 5/10, wersję DVD, którą kiedyś kupiłem z "Dziennikiem" czyta Zbigniew Moskal.
Sama choreografia pojedynków jest dość wymyślna i przypomina chińskie wuxia pian - po subtelnym ciosie Seagala, jego przeciwnicy odlatują ciągnięci na linkach, rozwalając przy tym wszelkie możliwe umeblowanie. W niektórych fragmentach starcia wyglądają niczym nowa forma baletu i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Pojawiają się również jacyś adwersarze uzbrojeni w miecze, kojarzący się z wojownikami ninja. To wszystko czasem jest po prostu śmieszne, absurdalne i niedorzeczne, ale przyznam, że dzięki temu "Bestia" ma jakiś B-klasowy urok, a sami twórcy wyraźnie nie biorą na poważnie całości (chwała Bogu). Co prawda, gdyby film nakręcono w latach 80., to byłby znacznie bardziej przyswajalny i klimatyczny, ale przynajmniej mamy się z czego pośmiać. Gwarantuję również, że niektórzy wielokrotnie zaliczą tzw. "mindfucka", choćby wtedy, kiedy Steven z broni palnej zestrzeliwuje wycelowaną z łuku strzałę lub przepoławia kolejną mieczem - to jest gość :D. Warto też dodać, iż podczas realizacji tej wiekopomnej sceny użyto kiczowatego wizualnego efektu pod nazwą "Bullet-time".
Fabuła jak to fabuła - prostota nie jest jej największą wadą, lecz to, że wpleciono w nią jakieś nikogo nieobchodzące, poboczne wątki polityczne, które do tematu w sumie nic nie wnoszą, a usilnie próbują skomplikować intrygę. Pytam się - po co? Seagal chyba zawsze będzie już zbawcą narodu, rządu i ostatnim sprawiedliwym. Zastanawiający jest też dla mnie motyw magii Voodoo - z jakiej racji trafił na karty scenariusza? Tego chyba się już nie dowiem. Cóż - "Bestia" jest niemożebnie tandetna, infantylna, ale te wszystkie absurdy nawet znośnie się ogląda. Na tle innych filmów aikidoki, nagrywanych po 2000 r. nie wypada on tragicznie - nadal jest produktem najniższej wartości, skierowanym od razu na rynek DVD, ale chociaż nie razi amatorszczyzną. Oceniam to na naciągane 5/10, wersję DVD, którą kiedyś kupiłem z "Dziennikiem" czyta Zbigniew Moskal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)