wtorek, 28 lipca 2020

"Za ciosem" (1998)

"Za ciosem" (1998) -  Hong Kong, 1997 rok. Marcus Ray (Jean-Claude Van Damme) to były producent podrabianych ubrań, obecnie zajmujący się legalnymi interesami wraz ze swoim partnerem biznesowym Tommym (Rob Schneider). Obaj mężczyźni zostają uwikłani w rozgrywkę między CIA a rosyjską mafią, która opracowała mikrobomby i rozprowadza je ukryte w różnych przedmiotach, m.in w jeansach produkowanych przez Marcusa i Tommy'ego. Z czasem cała sprawa staje się o wiele bardziej skomplikowana niż początkowo mogłoby się wydawać, a i nie każdy jest tym, za kogo się podaje. Wyreżyserowane przez Tsui Harka "Za ciosem" to koprodukcja hongkońsko-amerykańska i znacznie bliżej jej do azjatyckiego kina kopanego, okraszanego sporą ilością humoru aniżeli zachodniego filmu sensacyjnego. To także kolejna produkcja z udziałem JCVD, którego rola sugeruje wyraźną inspirację twórczością Jackie Chana - Marcus jest nieco naiwnym, żyjącym beztrosko facetem, potrafiącym w razie potrzeby okazać wielkoduszność oraz bezinteresownie zaangażować się w walkę o słuszną sprawę (oczywiście zawsze z uśmiechem na twarzy, sypiąc żartem, pokonując zastępy przeciwników). Bijatyki z udziałem Belga nie są w jego stylu - więcej w nich dynamiki, akrobatyki czy widowiskowych starć z wieloma oponentami naraz niż brutalnych, krwawych pojedynków na wyniszczenie, z obowiązkowymi kopnięciami z obrotu w slow-motion. Sposób filmowania również mamy zupełnie odmienny - widzimy sporo artystycznych ujęć z góry, od dołu, kamera często przenika obiekty do samego wnętrza, np. lalkę z ukrytym ładunkiem wybuchowym czy rozklejającego się od środka, podrobionego buta.
Od strony technicznej i wizualnej "Za ciosem" ciężko cokolwiek zarzucić, natomiast co do fabuły mam mieszane odczucia - wydała mi się niepotrzebnie zawiła, chwilami tytuł ten sprawiał wrażenie, jakby czegoś w nim brakowało, akcja gna na łeb na szyję, przeskakujemy z miejsca na miejsce, poznajemy kolejne postacie, często zmieniające front, ale nierzadko jest to dość chaotycznie przedstawione. Obraz Tsui Harka spokojnie mógł trwać jakieś 20 minut dłużej, a scenarzyści mogli nieco jaśniej porozwijać niektóre wątki. Nie przekonali mnie również nijacy antagoniści - ruska mafia została zaprezentowana dość stereotypowo i nie uświadczymy w niej żadnego wyrazistego bad guy'a, z jakim finalnie mógłby zmierzyć się Ray. Irytujący był też Rob Schneider - nie trawię tego aktora i może solowe komedie z nim mają swoich zwolenników, ale kiedy robi za pomagiera twardego, głównego bohatera (np. tu czy w "Sędzi Dredd", u boku Stallone'a), ciągle wpadającego w kłopoty, że non-stop trzeba wyciągać go z tarapatów, to zwyczajnie zaczyna wkurwiać. Jeszcze większe zażenowanie występuje wtedy, gdy strzela głupie miny i błaznuje na ekranie. Projekt ten ten ogląda się dobrze i szybko, potrafi dostarczyć odpowiedniej rozrywki, aczkolwiek daleko mu do najlepszych pozycji w dorobku JVCD. Efektowne, przyjemne mordobicie nie zatuszuje scenariuszowych braków oraz zbyt krótkiego czasu trwania przedsięwzięcia. Moja ocena to 5,5/10, mam to na VHS od Vision, lektorem tej wersji jest Maciej Gudowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)