Strony

niedziela, 3 listopada 2019

"Logan: Wolverine" (2017)

"Logan: Wolverine" (2017) - każdy, kto mnie zna i śledzi moją twórczość wie, że nie przepadam za kinem superbohaterskim i raczej niepochlebnie się o nim wypowiadam. Jest jednak parę tytułów z tego nurtu, które sobie cenię, np. pierwszego czy drugiego "Supermana" Richarda Donnera z niesamowitym Christopherem Reeve'em, oryginalnego "Spider-Mana" autorstwa Sama Raimi'ego, "Hellboya" spod ręki Guillermo del Toro oraz umiarkowanie "BatmanyTima Burtona i "Batman: Początek" od Christophera Nolana (nie wymieniam takich produkcji jak "Kruk", "Sędzia Dredd" czy "RoboCop", bo to trochę inna para kaloszy). Względem serii "X-Men" mam mieszane odczucia - lubię fundamentalną odsłonę cyklu, miło kojarzy mi się ona ze schyłkiem ery wideo, na który jeszcze się załapała, i choć jest produktem stricte rozrywkowym, efektownym, to nieskalanym manierami późniejszego Hollywood. Jej kontynuacje w większości (przynajmniej dla mnie) okazały się być miałkimi, odtwórczymi, poprawnymi politycznie blockbusterami, mającymi wyciągnąć hajs od widzów. Scenariusze stawały się coraz głupsze, a efekty specjalne coraz gorsze, aż w końcu dałem sobie spokój z całą sagą. Odłamy franczyzy, skupiające się głównie na postaci Wolverine'a, czyli "X-Men Geneza: Wolverine" z 2009 r. oraz "Wolverine" z 2013 r. również wyszły średnio - pierwszy z wymienionych został zabity przez ekranowe głupoty, niedorzeczności fabularne oraz tandetne efekty wizualne (chociaż gdyby całość potraktować jako guilty pleasure to da się obejrzeć), natomiast drugi pogrążyła kategoria wiekowa PG-13, która podcięła skrzydła całemu, dobrze zapowiadającemu się projektowi.
W 2017 r. zadebiutował trzeci solowy film o Wolverine, który został ciepło przyjęty zarówno przez widzów, jak i krytyków oraz zyskał wiele pozytywnych recenzji. W "Logan: Wolverine" nasz główny, brodaty, szponiasty bohater ewidentnie się starzeje, nie wygląda zbyt korzystnie oraz zmaga się ze zdrowotnymi problemami - jego rany praktycznie się nie goją, proces regeneracji trwa bardzo długo, James Howlett zaczyna utykać, siada mu wzrok i dręczy go nieustanny kaszel. Akcja rozgrywa się w 2029 r., kiedy to na Ziemi nie ma praktycznie już żadnych mutantów, a ci pozostali przy życiu egzystują gdzieś na odludziu. Logan opiekuje się schorowanym profesorem Xavierem, ukrytym na pustyni w Meksyku, a także pracuje jako kierowca limuzyny. Pewnego dnia los sprawia, że na drodze obu mężczyzn staje Laura - kilkunastoletnia mutantka, obdarzona identycznymi cechami co Wolverine. Dziewczynka ściąga kłopoty na Jamesa oraz profesora, przez co na całą trójkę zaczynają dybać uzbrojeni po zęby agenci, chcący za wszelką cenę dopaść Laurę i którzy nie cofną się przed niczym, byleby dopiąć swego. Początkowo niechętny Logan, za namową Xaviera postanawia ochronić nastolatkę oraz wywieźć ją w bezpieczne miejsce. Obraz został nakręcony przez Jamesa Mangolda, twórcę przyzwoitego "Wolverine'a" z 2013 roku - tym razem jednak przedsięwzięcia nie ograniczała niska kategoria wiekowa i reżyser przedstawianą historię mógł pokazać w brutalny, autorski sposób, niczym się nie przejmując.
"Logan: Wolverine" naprawdę wiele zyskał dzięki "r-ce", a nasz protagonista po raz pierwszy od kilkunastu lat mógł wysunąć swoje pazury, szlachtować oponentów z furią w oczach i bluzgać do woli. Mangoldowi udało się wykrzesać z tej persony jeszcze więcej niż dotychczas, tzn. podkreślić jej osamotnienie, rozgoryczenie, pragnienie śmierci, a przede wszystkim ukazać złożony charakter. W poprzednich ogniwach "X-MenaLogan nierzadko stanowił jedynie ozdobę całości (mimo iż zyskiwał wyrazistą osobowość dzięki charyzmie Hugh Jackmana, który się w niego wcielał), ale nic ponadto. Tutaj wręcz czuć ból Wolverine'a na własnej skórze, jego wyobcowanie jest namacalne oraz jak już wspominałem - może on bezceremonialnie zaprezentować, na co go stać, szybki montaż nie maskuje krwawych działań Howletta, a ręce, nogi i głowy obcinane są hurtowo. Co prawda miejscami rzuca się w oczy trochę słabe CGI, czyli wygenerowana komputerowo krew i cyfrowe rany (niestety, lubię się czepiać), jednak przemoc wyeksponowano niemal na miarę "Riddicka" z 2013 r. lub Johna Rambo, co stanowi ogromny plus. Klimat oraz stylistyka w zasadzie przywodzą na myśl B-klasowe kino z ery VHS, a nawet i samo wykonanie - w pamięć zapada słynna scena, kiedy James robi sobie wzmacniający zastrzyk i w pojedynkę, ostatkiem sił masakruje cały oddział wroga, zaś każdy, kto nawinie mu się pod ostrza zostaje rozdarty na sztuki. Posoka tryska, kończyny walają się po ziemi, a Logan szarżuje niczym Commando.
Scenariusz filmu z 2017 r. ujdzie, lecz uważam, że fabuła poprzednika z 2013 r. wypadła ciut lepiej - wydarzenia rozgrywały się w malowniczej Japonii, ładnie zaakcentowano tamtejszą kulturę, interesujące były wątki samurajskie (chociaż nie wykorzystano w pełni ich potencjału), natomiast w "Loganie" mamy wyświechtany w gatunku sci-fi motyw złej organizacji, eksperymentów genetycznych, klonowania, wykorzystywania mutantów etc. Nawet w tej serii przewałkowano to już mnóstwo razy, o ile dobrze kojarzę. Antagoniści Wolverine'a, profesora Xaviera oraz Laury są kompletnie nijacy, bezpłciowi i żaden z nich nie wzbudza respektu - nie kryję, że ten fakt nieco mi przeszkadzał, ponieważ ci "dobrzy" zostali rozpisani perfekcyjnie, bez mała oscarowo, a bad-guy'e byli niczym wycięci z jakiegoś sztampowego, podrzędnego gniota fantastyczno-naukowego. Moje zastrzeżenia budzi też sama końcówka - dzieło Mangolda odcinało się od Marvelowskiej estetyki, aspirowało do czegoś poważniejszego, ale w finale nie obyło się bez rzucania samochodami czy wykorzystywania super-mocy, co pasowało do atmosfery "Logana" niczym wół do karocy. Nie twierdzę, że utwór ten obdarzony jest jakąś głębią, wyjątkowością, jednak misternie budowany nastrój oraz wydźwięk mówiący o przemijaniu w ostatnich minutach zostaje zastąpiony tanim efekciarstwem. Wolałbym coś skromniejszego, stonowanego, lecz bardziej adekwatnego, pasującego do refleksyjnego, pesymistycznego całokształtu.
Warto również nadmienić, że "Logan: Wolverine" ma westernowe naleciałości - Kuzuri robi tutaj za ostatniego sprawiedliwego, wiele sekwencji rozgrywa się na pustyni, w pełnym słońcu (można by rzec, że w samo południe), a i sam Howlett przypomina starzejącego się, zgorzkniałego kowboja, który musi wziąć udział w swoim ostatnim, nierównym pojedynku. Podsumowując tę przydługą recenzję - ostatni film o "Rosomaku" nie należy ani do wybitnych, szczególnie inteligentnych ani przełomowych dokonań w kinematografii, ale gwarantuje przednią, sentymentalną rozrywkę, zaś w paru momentach skłania do przemyśleń. Ponadto stanowi pełnokrwiste, męskie widowisko, kojarzące się z latami 80., gdzie jucha przelewa się hektolitrami. James Mangold rozwija osobę Logana, świat mutantów ukazuje w ambitniejszej tonacji i sprawnie żongluje różnymi konwencjami - mamy tu sporo rąbanki, krztynę westernu, trochę kina drogi, nieco sci-fi, ciut komiksu, odrobinę cytowania klasyki oraz szczyptę ironicznego humoru (np. przeglądanie przez Wolverine'a zeszytów "X-Mena"). Moja ocena to jakieś 7/10 - jedna z nielicznych rzeczy od Marvela, która przynajmniej w pewnym stopniu spodobała mi się i mnie zainteresowała. Widziałem to na Polsacie, lektorem tej wersji był Radosław Popłonikowski. Tłumaczenie dali gejowskie, ale to akurat było do przewidzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dzięki za komentarz! Pamiętaj proszę o kulturalnym wypowiadaniu się :)